Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co pan rozkaże? odrzekł głos męski.
— Pójdź do mnie.
— Jestem, panie.
Jednocześnie młody, wysoki chłopiec wszedł zwolna. Ubrany był w biały krawat, jasną kamizelkę, bronzowe pantalony. Długi płócienny fartuch zachodził mu pod szyję, a pod lewem ramieniem trzymał trzepaczkę z piór.
— Która godzina? pytał Jerzy Trejan.
— Dziesiąta, panie, tylko co uderzyła.
— Dziesiąta rano, czy dziesiąta wieczorem?
— Rano, odrzekł ze śmiechem Walenty. Pan nigdy by nie spał tak długo.
— Napaliłeś w piecu?
— Już, panie i zamknąłem go. Huczy, jak gdyby w maszynie. Bez napalenia, trudnoby było tu wytrzymać. Niech pan patrzy jaki mam nos czerwony. Drżałem z zimna, czytając pańskie Figaro. Zima dokucza nie żartem. Stawy i rzeki zamarzły, ale, uprzedzam pana, iż nie mamy już w zapasie ani kawałka węgla.
— Trzeba się o niego postarać.
— Uczynię to natychmiast, skoro pan mi da pieniądze na zapłacenie dawnego rachunku.
— Mamy czas jeszcze.
— Nie, panie, nie mamy go wcale. Węglarz, już trzy razy przychodził z upominaniem się. Jest to dla mnie rzecz bardzo przykra; sam nie wiem, co mu odpowiedzieć.
— Dobrze, dobrze! odparł żywo artysta, zapłacę mu.
— Lecz kiedy? pytał Walenty z niedowierzaniem.