Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Skoro zejdziesz na dół. No! rozsuń firanki, chcę wstać.
Służący spełnił polecenie. Pokój napełnił się światłem.
Walenty podszedł w stronę łóżka; cofnął się osłupiały z okrzykiem zdumienia.
W rzeczy samej, garść luidorów błyszczała rozrzucona na małym dębowym stoliku.
— Tak, odparł Jerzy z uśmiechem, wygrałem w niespełna pół godziny. Baccar daje więcej korzyści, niż malarstwo. Ale, zdaje mi się, żem ci coś winien, Walenty, na rachunek twej pensji? Być może że się mylę?
— Nie, nie! pan się nie myli, odparł żywo chłopiec. Należy mi się od pana za sześć miesięcy mej służby, co licząc po pięćdziesiąt franków miesięcznie, uczyni do stu talarów.
— Umiesz jak widzę rachować doskonale?
— Może pan mógłby mi wszystko zapłacić? Bardzo bym panu był obowiązanym.
— Nie; dostaniesz tylko tytułem zaliczki dwieście franków.
— Niech i tak będzie, rzekł chłopiec, chwytając chciwie podane sobie sztuki złota.
— Nie nadeszły do mnie jakie listy dziś rano? pytał Tréjan.
— Nic, panie, oprócz Figara i trzech banderolowanych papierów. Może przynieść je panu?
— Nie trudź się daremnie. Wiem co one w sobie zawierają. Styl komorników dobrze jest mi znanym.
— Właściciel domu również przychodził z kontraktem wynajmu mieszkania, mówił dalej Walenty. Kazał on