Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sać ci mego nerwowego podrażnienia. Nie mogłam sobie wybaczyć, iż się znajduję przy stole tego zuchwalca, jakiego przed kilkoma dniami wyrzuciłam za drzwi, a który tak gorzki dał mi odwet, uwożąc mnie nikczemnie.
Gdyby moi towarzysze teatralni, za pomocą jakiej magicznej lornetki mogli mnie byli ujrzeć siedzącą przy księciu w jego mieszkaniu, nie mieliżby prawa czynić najhaniebniejszych przypuszczeń i uważać za obłudną komedję tego całego mojego z nim postępowania?
Wiem że pozory te byłyby najzupełniej mylnemi, lecz wyrzucałam sobie, żem im wyniknąć dozwoliła. Mówiłam sobie, że byłoby dzielniej i godniej, przecierpieć głód odważnie, trzymając zdała prześladowcę i tak u niego, jak i u siebie, nie odpowiadać mu i nie słuchać go wcale.
Nieszczęściem było już zbyt późno na coś podobnego. Książę, jak gdyby pragnąc mnie uspokoić, przez cały czas trwania obiadu, nadzwyczaj grzecznym i powściągliwym się okazywał.
Być może, myślałam, chce mi dać tylko naukę, przekonywając mnie, żem niewłaściwie w sposób tyle brutalny przyjęła u siebie światowego człowieka, wielkiego pana, poczem dozwoli mi odjechać swobodnie, zauważyłam jednak, nie bez obawy, że pił wiele, a owe wychylane często kielichy zarumieniały mocno jego twarz bladą.
Mimo blasku mnóstwa świec, umieszczonych na stole pomiędzy nami, gdy jego kocie oczy wpatrywały się we mnie, odnajdowałam w owych źrenicach toż samo światło fosforyczne, jakie mnie uderzyło tak żywo, gdym