Przejdź do zawartości

Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Moja droga — rzekł doktor z naganą — jesteś wzburzona. Dałem ci kilka sztuk ubrania. Co z niemi zrobiłaś?
— Och! nie wiem. Musiałam je gdzieś rzucić, Gdzież one są? — łkała.
Desprez począł macać w ciemności.
— Przepysznie! — mruknął. — Moje szare welwetowe spodnie. To doskonale zaradzi twej biedzie.
— Daj mi je! — wrzasnęła dziko, ale skoro je tylko wzięła do rąk, wahanie ją ogarnęło. Stała chwilę w milczeniu, a potem cisnęła odzież na powrót doktorowi. — Daj je Alinie — rzekła — biedna dziewczyna!
— Nonsens — powiedział doktor. — Alina sama nie wie, co się z nią dzieje. Alina odchodzi od przytomności ze strachu, bądź co bądź, jest ona tylko chłopką. Otóż ja także zaczynam obawiać się o następstwa takiego przeziębienia dla osoby twych domowych obyczajów. Moja troskliwość i twoja dziwaczna skromność wskazują obie ten sam środek zaradczy, pantalony.
Trzymał je w pogotowiu.
— To niemożliwe! Niepodobna! Nie rozumiesz — mówiła z godnością.
Tymczasem pomoc była tuż.
Okazało się niepodobnem wejść od ulicy, gdyż brama zarzuconą była gruzami i chwiejąca się rudera groziła wciąż zawaleniem. Ale pomiędzy ogrodem doktora i sąsiednim po prawej stronie znajdowało się to bardzo malownicze i pomysłowe urządzenie, wspólna studnia. Drzwi od ogrodu doktora były przypadkowo niezasunięte i teraz przez ten sklepiony otwór brodata twarz mężczyzny i ręka, trzymająca zapaloną latarnię, przeniknęły do świata wietrznej ciemności, gdzie Anastazya ukrywała swe strapienia. Światło latarni padło na nią i ześliznęło się po trawie pomiędzy opadłemi gałęziami jabłoni, ale latarnia i pałająca w jej świetle twarz, stały