Przejdź do zawartości

Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wziął się energicznie du budzenia Jana-Maryi, wyrwał Alinę z jej dziewiczych snów, chwycił ją za rękę i zleciał po schodach do ogrodu, wlokąc za sobą dziewczynę, jeszcze niezupełnie rozbudzoną.
Jakby wiedzeni wspólnym instynktem zbiegowie, spotkali się w ogrodowej altanie. Właśnie blada twarz księżyca, przedarłszy się przez chmury, oświetliła ich cztery postacie, stojące bezładnie i osłonięte przed wiatrem w strzępy powiewnej draperyi, nie bez dotkliwej potrzeby więcej zupełnego przykrycia. Na ten upokarzający widok, Anastazya otuliła się szczelniej w fałdy nocnego negliżu i wybuchła głośnem łkaniem. Doktor pobiegł pocieszyć ją, ale odtrąciła go z przestrachem. Widziała w każdym świadku całą niejako uosobioną publiczność i zdawało jej się, że ciemności spoglądają na nią tysiącem żywych, czujnych oczu.
Nowe błyski, nowy trzask! Dom zadrżał w posadach i właśnie w chwili, gdy księżyc śćmiły ponownie ciężkie, czarne chmury, przeraźliwy huk, tryumfujący zwycięzko po nad ogłuszającym wyciem wichru, obwieścił upadek budynku. Za chwilę cały ogród rozbrzmiał odłosem rozlatujących się na wszystkie strony dachówek.
Jeden z tych pocisków otarł się o ucho doktora, drugi ugodził bosą nogę Aliny, która natychmiast przeraziła noc wrzawą swych jęków i krzyków.
Tymczasem cała wioska została zaalarmowaną: światła błysnęły w oknach, rozległy się okrzyki i nawoływania, na które doktor odpowiadał, walcząc godnie z wiatrem i Aliną. Ale ta perspektywa pomocy przejęła Anastazyę jeszcze gwałtowniejszym strachem.
— Henryku, ludzie idą! — wrzasnęła w samo ucho mężowi.
— Spodziewam się — odpowiedział.
— Za nic w świecie! Wolałabym raczej umrzeć! — jęczała.