Przejdź do zawartości

Strona:PL G de Maupassant Życie.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mi spływających z ramion, przyklękła kołem na widok krzyża.
Proboszcz, pomiędzy dwoma chórzystami, przystanął u jednego z punktów wylądowania, przy drugim zaś trzej starzy śpiewacy, brudni przy białych swych komżach, o podbródkach włochatych, poważnych minach, z oczyma utkwionemi w śpiewnik kościelny, na całe gardło wrzeszczeli w jasny poranek.
Ilekroć chwytali oddech, organista sam jeden ryczał ze wszystkich sił na trąbie, a szare jego oczka zupełnie znikały wśród wzdętych policzków. Nawet skóra czoła i szyi jakoby się odklejała od ciała, tak mocno wzdymały się przy trąbieniu.
Morze, nieruchome i przeźrocze, zdawało się uczestniczyć w skupieniu temu chrztu łodzi, która zaledwie się poruszając, z cichym szelestem grabi, przesuwanych po żwirze, zagarniała leciuchne, na palec wysokie fale. A duże mewy, białe, o rozpostartych skrzydłach, zataczając kręgi w błękicie, oddalały się, to znów zawracały lotem kolistym ponad głowy klęczących tłumów, jakby także chciały widzieć, co się tam dzieje.
Przez jakie pięć minut wyli wszyscy: amen, poczem śpiewy zamilkły, a ksiądz tłustym swym głosem wygdakał parę słów łacińskich, z któ-