Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patrzaj! A ja myślałam, że giniesz z nudów, że przymierasz z głodu!
— Cóż znowu! Nic podobnego nie miało miejsca. Czyż mamie nie wiadomo, iż państwo wyznacza dla każdego politycznego więźnia po trzydzieści reńskich na miesiąc. Ale ja byłbym mógł uzbierać na tem majątek, gdyby mi się tak było podobało, ponieważ z powodu wielkiej gościnności, jaką względem mnie wszyscy tam praktykowali, poprostu nie miałem żadnych potrzeb, nie miałem co z pieniędzmi robić — wszystko oddawałem mojemu ordynansowi. Ale przecież ja ci te i rozmaite jeszcze inne szczegóły detalicznie w listach opisywałem. Co tydzień, mimo wizyt i partyjek, umiałem sobie zaoszczędzić chwilę czasu na skreślenie listu do ciebie.
— Ani jednego z nich nie odebrałam!
— Ha, to widocznie zatrzymywał je w drodze jakiś skrzętny zbieracz autografów.
Rzecz prosta — hrabia Zoltan zmyślał naumyślnie, ażeby matce swojej oszczędzić bólu i zagoić w jej pamięci okropne wspomnienia chwil, jakie przeżyła w jego nieobecności.
Lecz nie tak to łatwo w pole wywieść serce matki!
Głaszcząc ręce syna — naraz spostrzegła coś takiego, co krew zmroziło jej w żyłach.
A to… to! Co to jest?… Czyż to nie są ślady kajdan? Ciało starte od łańcucha!
Ho, ho! matczyne oczy!
Zoltan roześmiał się wesoło
— Hahaha! Łańcuchy? Kajdany?… Jak mama nawet może przypuszczać coś podobnego. Nie miałbym też nic lepszego do roboty, jak kajdanami brząkać! Zwyczajne starcie skóry, nic więcej. Jadąc wieczorem przez las, woźnica wywrócił powóz do rowu… Dobrze, że się na takiej błahej nauce