Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ra sama jedna naprzeciw niemu wybiegła, roztworzył ramiona, chwycił ją w objęcia i zdawało się, że uścisk ich końca mieć nie będzie. Mówili coś przytem słowami bezładnemi, przerywanemi, lecz nikt ich nie rozumiał, tylko oni sami siebie.
Za Zoltanem zaś stał inny jeszcze osobnik, dawniej nam znajomy, stary Jan, hajduk, niedawno tak bezwzględnie ze służby wypędzony przez jego ekscelencyę. Trzymał w ręku małą walizkę skórzaną swojego pana, a wąsy siwe, zawiesiste, miał dziś tak samo z fantazyą podkręcone do góry, jak dawniej.
Co? Jakto? Więc pański brat został uwolniony? — pytał zdumiony pan Lebegut barona Szymona.
— Dyabli się wdali w tę sprawę — mruknął Szymon, tłumiąc wściekłość.
Baronowa Anna w obie dłonie ujęła twarz ukochanego syna.
— Jesteś wolny?
— Jak widzisz, matuchno.
— Nie śledzą cię? nie gonią?
— Nie uciekłem przecież z więzienia, ażeby mnie gonić mieli. Mam z sobą paszport i wszelkie potrzebne świadectwa.
— Niechże ci się przypatrzę! Na własne oczy niechaj się przekonam, czy nie zmizerniałeś bardzo od więziennego zaduchu?
— Zkążdeżbym miał zmizernieć! Nigdzie mi jeszcze nie było tak dobrze, jak tam, w fortecy.
— Jakto, więc cię nie zamknięto do ciemnego lochu?
A to po co? Używałem zupełnej swobody osobistej, chodziłem gdzie mi się żywnie podobało — w obrębie fortecy. Ledwie nadążyć mogłem z wizytami u oficerów, a w chwilach wolnych grywałem w pikietę z komendantem twierdzy.