Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podobnie działo się wokół, kwiaty i postacie zmieniły się bardzo.
Spojrzał ponownie na swój lotos. Jeden płatek jakby ożył, pochylił się wstecz i, odczepiony od korony, spłynął na wodę.
Jednocześnie z każdego lotosu oderwało się po jednym płatku i na wodzie zakołysały się małe czółenka. Dreszcz jakiś przebiegł urocze gaje, a na murawę spadł deszcz barwnych kwiatów. Westchnienie uleciało z tysiącznych piersi, a dysharmonijny akord zmącił muzykę duchów niebiańskich.
— Czy widzisz to, czy słyszysz, droga Vasitthi? — zawołał. — Cóż to znaczy, co może oznaczać owa straszliwa zmiana?
Vasitthi uśmiechnęła się spokojnie i rzekła:
— O tem myślał właśnie, mówiąc:

Wszystko co żyje, zdąża do zatraty,
Jak ziemskie, więdną także raju kwiaty.

— Któż wyrzekł te straszne słowa, zabijające wszelką nadzieją?
— On to rzekł, mistrz dostojny, świadomy życia i patrzący prawdzie w twarz, a uczynił tak, by oświecić wszystkich i dać pociechę każdemu. On przeniknął świat, poznał wszystkie szlachetne i nikczemne istoty, gromady bogów, bezlik ludzi i demonów, on wszystko przeniknął, wszystko objaśnił, on jest drogowskazem, pokazującym którędy iść należy poza złudę. Uczynił, czego nie zdołał zrobić nikt przedtem, a imię jego: doskonały, skończony, Buda!
— Jakto? Buda miałby to powiedzieć? — krzyknął Kamanita — O nie, Vasitthi! Zdarza się nader często, iż słowa wielkich ludzi ulegają przekręceniu i opacznemu zrozumieniu. Wiem to dobrze, bowiem