Przejdź do zawartości

Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXX.
WSZYSTKO PRZEMIJA.

— To prawda! — potwierdził Kamanita. — Jesteśmy starzy jak świat. Ale dotąd wędrowaliśmy bez celu i zawsze śmierć skazywała nas na nowe życie. Teraz dopiero znaleźliśmy się w miejscu, gdzie wszystko trwa wiecznie, to też rozkosz nasza nigdy nie ustanie.
Mówił to w chwili, kiedy wracali od drzewa koralowego do rodzimego stawu. Kamanita chciał właśnie usiąść na swym lotosie, gdy nagle spostrzegł, że czerwień jego i blask straciły dawny powab. Unosząc się w powietrzu nad kwiatem, zauważył z przerażeniem, że płatki korony poczerniały na brzegach, jakby zwarzone mrozem, a ostre zazwyczaj ich końce opadły bezsilnie w dół.
Podobnie wyglądał lotos Vasitthi i musiała to również spostrzec, gdyż zawisła w powietrzu, nie siadając wśród płatków.
Skierował spojrzenie na swego błękitnego sąsiada i spostrzegł, że jego lotos doznał takich samych zmian, a ponadto twarz nie promienieje radosnym blaskiem, jaki na niej widniał, gdy po raz pierwszy zamienili pozdrowienie. Rysy twarzy nie były tak ożywione, ruchy nie tak swobodne, a w oczach jego dostrzegł to samo zdziwienie co w oczach Vasitthi.