Przejdź do zawartości

Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spędziłem raz noc w przedsionku domu garncarza pod Rajagahą z pewnym nierozsądnym mnichem, który mi wykładał naukę boskiego męża. Gadał rzeczy beznadziejnie smutne i przekręcał wszystko widocznie, chociaż, jak teraz widzę, opierał się na kilku prawdziwych twierdzeniach. Były one jednak w głowie tego głuptaka tak doszczętnie zmienione, że nie zostało z nich nic poza desperacką doktryną nicości. Zapewne i tobie powiedziano rzecz fałszywą.
— Nie, mój drogi! — odparła. — To, com rzekła, słyszałam z ust samego mistrza.
— Jakto, ukochana moja? Czyż widziałaś go na własne oczy?
— Tak jest. Siedziałam u stóp jego, słuchając nauki.
— Szczęśliwą tedy jesteś, Vasitthi! Wspomnienia twe są szczęściem prawdziwem. I ja doszedłbym był do tego samego, gdyby nie zły los, będący owocem złych czynów przeszłości, który pozbawił mnie w ostatnim momencie widoku męża bożego. Biegłem do miejsca, gdzie przebywał, właśnie w Rajagaha, gdziem miał ową rozmowę z mnichem, gdy nagle zaskoczyła mnie nagła śmierć. Los doścignął mnie na kwadrans przed osiągnięciem upragnionego celu, ale teraz szczęśliwym się czuję, że tobie dostało się w udziale owo szczęście. Opowiedz mi tedy szczegółowo, jakeś się dostała do mistrza. Umocni mnie to niezawodnie i skrzepi, słowa, które wydają mi się straszne i beznadziejne, utracą kolce, staną się zrozumiałe i pewny jestem, że odnajdę ukrytą w nich pociechę.
— Chętnie to uczynię, ukochany mój! — odrzekła.
Usiedli na swych lotosach, a Vasitthi podjęła ciąg dalszy opowieści o swych losach.