Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/443

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

muję, skąd się tu z nami wzięła, gdyż nie widziałem jej dotąd i nie znam. Czyż to nie dziwne? Wydaje się, że umyślnie mi została zesłana... nieprawdaż?
— Musiała się zaplątać między inne, które zabrałeś z domu. Było przecież dużo książek matki.
— Tak... oczywiście. Ale możesz sobie wyobrazić, jak byłem wzruszony, gdy niespodzianie zobaczyłem pismo i podpis matki. W książce znalazłem zakładkę, pewnie tam gdzie przestała po raz ostatni. Zacząłem czytać. Dziwna to rzecz z tą naszą drogą matką. Zdarzyło mi się już nieraz w życiu, że kiedy mnie otoczyły ciemności i nie miałem drogi wyjścia, lub potrzebowałem utwierdzenia w wierze... zawsze w takich razach matka podawała mi z poza grobu dłoń pomocną, kierowała mną, lub dawała w jakiś sposób znak. Tej nocy, gdym leżał, spać nie mogąc..
— Nie spałeś? — spytała patrząc nań badawczo, a z frasunkiem.
— Ej, nic wielkiego! To pewnie skutek podróży, czy nowego otoczenia... Ale chciałem ci powiedzieć... kiedy tak leżałem, nadsłuchując deszczu, wiatru i piania kogutów o północy, tych wszystkich odgłosów znanych tak dobrze, a nie słyszanych od kiedy porzuciłem Vejlby, plebanje i Hansine... zbudziły się we mnie dawne uczucia, przyszły wierne wspomnienia, poruszając serce i umysł. Zdawało mi się, że przeżywam wszystko na nowo, nie fragmentarycznie... urywkami, niedokładnie, ale jako ciągłą, jednolitą całość. Jakby ze szczytu wysokiej wieży ujrzałem całą, przebytą drogę i zrozumiałem jasno, jak nigdy jeszcze, dlaczego dotknęła mnie ręka boża, kazała się zatrzymać i spojrzeć wstecz, w siebie samego. Tak, Bóg był