Przejdź do zawartości

Strona:Emilka dojrzewa.pdf/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie można nie lubić tak nieszkodliwego stworzenia. Jest on jednym z tych dobrych, rozmownych ludzi, którzy budzą w nas nieprzepartą pokusę dokuczania im. A potem doznajemy wyrzutów sumienia, ponieważ są tacy dobrzy!

Dzisiaj zauważyłam dopiero, jak mało mamy sobie do powiedzenia, Andrzej i ja. Po raz pierwszy byliśmy tak długo sami. Zauważyłam, że można go z łatwością zbyć paru „tak”, paru „nie”, wyrzeczonemi ze śmiechem, lub bez. A najlepiej radzę sobie, mówiąc co kilka słów: „Nadzwyczajne”. On mówi, mówi, mówi, a ja myślę o czem innem i od czasu do czasu przerywam mu na wszelki wypadek okrzykiem: „Nadzwyczajne!” Uczyniłam to dokładnie 11 razy. Andrzej mówił nadal, widziałam, że jest zachwycony swojem powodzeniem. Doznawał z pewnością wrażenia, że on sam jest „nadzwyczajny” i jego rozmowa także. Ja zaś przeżywałam w myśli cudne wrażenia: byłam na Riwierze, w Egipcie za czasów Totmesa I.

Byliśmy więc oboje bardzo szczęśliwi. Mogę tak postępować nadal. Andrzej jest zbyt głupi, aby mnie na tem przyłapać.

Ciotka Ruth, wróciwszy do domu, zapytała:

— No, jakże wam się gawędziło?

Za każdym razem zadaje nam to pytanie. Wiem dlaczego. Zgaduję, jaki cichy spisek uknuli Murrayowie, chociaż wątpię, czy go już ujęli kiedykolwiek w słowa. Ale myślą wszyscy o tem samem...

— Świetnie — odrzekłam — Andrzej robi postępy. Dzisiaj powiedział już jedną rzecz zajmującą i nie miał tyle kłopotu co zwykle z rękami i nogami.

Nie wiem, dlaczego mówię takie rzeczy ciotce

141