Przejdź do zawartości

Intruz/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Oto, jakiem jest pierwsze moje wspomnienie.
RozpoczYnając to opowiadanie temi słowY, miałem na myśli: „Oto z pomiędzy moich wspomnień pierwsze, odnoszące się do owej rzeczy straszliwej“.
Było to zatem w kwietnia. Od dni kilku byliśmy juŻ w Badioli.
— o! drogie moje dzieci — powiedziała matka moja z swą wielką serdecznością bezceremonialną — jakże wy też wyglądacie! Oh!... ten Rzym, ten Rzym! Żebyście przyszli do siebie, trzeba wam pozostać na wsi, przy mnie, na długo, na długo!
— Tak — odpowiedziała Juliana z uśmiechem — tak, mateczko, pozostaniemy tu, póki zechcesz tylko.
Ten uśmiech pojawiał się odtąd często na ustach JUliany, ilekroć matka moja była obecną. A chociaż oczy jej zachowywały nieodmiennie wyraz smutku, uśmiech ten był tak słodki, tak głęboko dobry, że mnie samego w błąd wprowadzał. W takich chwilach ośmielałem się wprost spoglądać w oczy mej nadziei, W pierwszych dniach matka moja nie mogła ani na chwilę rozstać się z drogiemi sobie gośćmi; powiedziałbyś, że pragnie nasycić je swemi pieszczotami. Widziałem ją kilkakrotnie, jak przejęta nieokreślonem wzruszeniem, błogosławioną swą dłonią gładziła włosy Juliany. Raz posłyszałem, jak ją rozpytywała:
— Więc on zawsze jest jednako dobry dla ciebie?
— O, tak, biedny Tullio! — mówił głos drugi.
— A zatem to nieprawda...
— Co?
— Powiadano mi, że...
— I cóż to ci powiadano, mateczko?
— Nic, nic... Sądziłam, że Tullio sprawił ci jaką przykrość.
Rozmawiały we framudze okna, po za osłoną poruszających się firanek; na dworze u okna cichym jękiem poruszały się wiązy, wstrząsane wiatrem.
Postąpiłem naprzód zanim spostrzegły moją obecność i uniósłszy portyerę ukazałem im się.
— A! Tullio! — zawołała moja matka.
I spojrzały na siebie wzajem, nieco zmieszane.
— Mówiłyśmy o tobie — podjęła matka.
— O mnie? Czy co złego? — spytałem wesoło.
— Nie, dobre tylko — odpowiedziała Jaliana szybko.
Zauważyłem w jej głosie intencyę upewnienia mnie.
Słońce kwietniowe zachodziło, rzucając blask na poręcz okna, oświecało siwe włosy mej matki i kładło słabe odbłyski światła na skronie Juliany. Firanki niezmiernej białości falowały, odbijając się w szybach połyskujących tysiącem załamań. Wielkie wiązy tarasu, okryte świeżemi, listkami, wydawały szmer to silny, to znowu lekki, do którego dostrajały się cienie mniej lub więcej ruchome, chwiejne. Z samychże murów domu, obrzeżonego tysiącami pęków fijołków, wydzielała się woń wiosenna, niby niewidzialny dym kadzideł.
— Jaki ten zapach jest przenikliwy! — szepnęła Juliana, przesuwając dłonią po brwiach, przymknąwszy nawpół powieki. — Dostaje się zawrotu głowy formalnie.
Stałem między nią a matką, cokolwiek w tyle. Zdjęła mnie ochota pochylić się ku oknu, otoczywszy jedną i drugą memi ramionami. W ten akt prostej poufałości pragnąłem włożyć całe uczucie serdeczne, którem wzbierało mi serce, pragnąłem dać poznać Julianie tysiące rzeczy, nie dających się wypowiedzieć i jednym tym gestem odzyskać ją napowrót, zdobyć ją sobie całkowicie. Ale powstrzymywała mnie od tego jeszcze pewna nieśmiałość, dziecinna nieomal.
— Patrz, Juliano — ozwała się moja matka, wskazując punkt jakiś na wzgórza — patrz, to twoja ukochana willa Bzów. Czy ją rozróżniasz?
— Tak, tak.
I przysłaniając dłonią rozwartą oczy od słońca, usiłowała dopatrzeć wskazywanego punktu. Ja, co ją obserwowałem, dostrzegłem lekkiego drżenia dolnej wargi.
— Czy widzisz cyprys? — spytałem z zamiarem zwiększenia jeszcze jej niepokoju tem pytaniem wspomnień pełnem.
I widziałem go, ja, w wyobraźni, ten cyprys sędziwy, którego stopy okrążał krzew różany a wierzchołek dawał przytułek gniazdku słowików.
— Tak, tak, rozróżniam go... ale z trudem.
Willa Bzów bielała w połowie odsłonięta, bardzo daleko, na horyzoncie. Łańcuch wzgórz roztaczał przed nami swą linię konturów szlachetnych i spokojnych, gdzie gaje oliwne rysowały się nadzwyczajną lekkością rysunku, podobne do mgły zielonawej, nagromadzonej w nieruchome kształty. Drzewa, okryte kwiatem, istne bukiety białe i bukiety różowe, przerywały mgieł tych jednostajność. Niebo zdawało się blednąć z każdą minutą, jak gdyby w ciekłej jego atmosferze rozlał się i wciąż rozpuszczał strumień mleka.
— Pojedziemy do willi Bzów po Wielkanocy, kiedy tam wszystko rozkwitnie — rzekłem, starając się wywołać napowrót w tej duszy owo marzenie, które wydarłem był z niej brutalnie.
I ośmieliłem się otoczyć ramionami Julianę i matkę, pochyliwszy się ku oknu i wsunąwszy głowę między obie ich głowy, w ten sposób, że włosy jednej i drugiej muskały mnie po twarzy. Wiosna, czystość powietrza, szlachetność krajobrazu, ta przemiana spokojna wszelkiego stworzenia pod wpływem macierzyńskim pory roku i to niebo, to niebo uroczej bladości, coraz to piękniejsze w miarę, jak bladło coraz więcej, wszystko tu budziło we mnie uczucie życia tak nowego, że myślałem z dreszczem wewnętrznym: „Czyż to podobna? Czy to podobna? Po tem wszystkiem, co zaszło, po tem wszystkiem, co wycierpiałem, po tylu winach, ja mogę jeszcze znaleźć urok jakiś w życiu? Mogę jeszcze mieć nadzieję, mogę mieć przeczucie szczęścia? Zkąd mi przychodzi to błogosławieństwo?“ Zdawało mi się, że całej istocie mojej ubyło ciężaru, że się rozwija, rozszerza gdzieś po za granicę swego istnienia, z tą wibracyą subtelną, szybką i nie przerwaną. Nic nie może dać pojęcia o tem czem stawało się we mnie ledwie dostrzeżone wrażenie włoska, co musnął mi twarz zlekka.
Pozostaliśmy przez kilka minut w tej pozie, w milczeniu. Gałęzie wiązów odzywały się cichym jękiem. Drżenie nieskończone milionów kwiatów żółtych i fioletowych, które kładły się gęstym dywanem pod murami domu u okna, za chwycało wzrok mój. Woń ciężka i ciepła unosiła się w słońcu w rytmie oddechu.
Nagle Juliana wyprostowała się szybko, cofnęła blednąc, z niepokojem w oczach, ze skrzywionemi kurczowo ustami, jakby pod wpływem mdłości, mówiąc:
— Ten zapach jest okropny! Dostaje się od niego formalnie zawrotu głowy. A na ciebie on tak nie oddziaływa, mateczko?
I odwróciła się by wyjść, zrobiła kilka kroków niepewnych i chwiejnych i spiesznie opuściła pokój. Matka poszła za nią.
Patrzałem na nie, jak się oddalały długim szeregiem drzwi, pod wpływem wciąż jeszcze wrażeń poprzednich, pogrążony w zadumie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.