Przejdź do zawartości

Intruz/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Pierwsze moje wspomnienia są następne: Był to kwiecień. Od kilku dni, z racyi świąt wielkanocnych, byliśmy na prowincyi Juliana, ja i nasze dwie córeczki Mania i Natalka, w domu matki mojej, obszernym i starym dworze wiejskim, zwanym „Badiola*. A działo się to w siódmym roku naszego małżeństwa.
Trzy lata ubiegły już od innego dnia świąt wielkanocnych, który mi się wówczas wydał istnem świętem pojednania, pokoju i miłości, w onej willi białej i odosobnionej jak klasztor, woniejącej zdała prawdziwem morzem fijołków. Podówczas Natalka, młodsza z dwu moich córek, zaledwie wydobyła się z pieluch, jak kwiat ze swych obsłonek i próbowała pierwszych kroków; Juliana zaś okazywała się dla mnie pełną wyrozumienia, aczkolwiek wciąż było jeszcze nieco rzewnego smętku w jej uśmiechu. Powróciłem do niej skruszony i uległy po pierwszej cięższej niewierności. Matka moja, która nie wiedziała o niczem zgoła, drogiemi swemi dłońmi przywiązała w głowach naszego łóżka gałązkę oliwną i napełniła święconą srebrną kropielnicę, zawieszoną na ścianie.
Ileż jednak zmian zaszło w przeciągu tych lat trzech! Między Julianą a mną rozłączenie stało się odtąd już stanowczem, nie do naprawienia. Od owej pory nagromadziły się tylko moje względem niej winy; obrażałem ją w sposób najbardziej obelżywy, bez wszelkich względów, bez pohamowania, porwany żądzą użycia, szałem mych namiętności, ciekawością umysłu, nawskroś zepsutego. Zawiązałem miłosne stosunki z dwu jej przyjaciółkami serdecznemi; spędziłem nieopatrznie kilka tygodni we Florencyi z Teressą Ralfo; pojedynkowałem się z fałszywym hrabią Raffo, a pojedynek ten okrył mego przeciwnika śmiesznością na skutek pewnych dziwacznych okoliczności. Wszystko to zaś nie było tajemnicą dla Juliany, która cierpiała bardzo nad tem, ale z dumą i niemal w milczeniu.
Mieliśmy z sobą w tej materyi kilka tylko rozmów bardzo krótkich, w których ja nie uciekałem się ani do jednego kłamstwa: zdawało mi się, że ta szczerość zmniejszy moją winę w oczach kobiety tak łagodnej i szlachetnej a zwłaszcza tak inteligentnej.
Wiedziałem także, że żona uznawała moją wyższość umysłową i że usprawiedliwiała poczęści wybryki mego postępowania teoryami zwodnemi, jakie rozwijałem niejednokrotnie przed nią, ku wielkiej szkodzie doktryn moralnych, pozornie przez większość mężczyzn. Pewność, że ona nie sądzi mnie miarą ludzi powszednich, że mnie uważa za niepospolitego, stanowiła niemałą ulgę dla mego sumienia. „I ona również, ona także, myślałem, pojmuje, że ponieważ odmiennym jestem od innych, ponieważ z natury inny mam nastrój, mogę też mieć prawo uchylenia się od obowiązków, które inni pragnęliby mi narzucić, mam prawo pogardzać opinią reszty ludzi i żyć z otwartością absolutną życiem odpowiedniem naturze wybrańca“.
Byłem przeświadczony, że nietylko jestem umysłem wybranym, ale obok tego, jeszcze umysłem „niezwykłym“ i wierzyłem w to, że rzadkość moich wrażeń i moich uczuć uszlachetniała i „wyróżniała“ wszystkie moje postępki. Dumny tą niezwykłością, niezdolny byłem do spełnienia najdrobniejszego poświęcenia, do najmniejszej abnegacyi, najmniejszego zaparcia się samego siebie; niezdolny byłem wyrzec się manifestacyi mych pragnień. Ale w głębi wszelkich tych subtelności był tylko właściwie straszliwy egoizm, który kazał mi zaniedbywać wszystkie obowiązki, przyjmując równocześnie beneficya mej sytuacyi.
I w rzeczy samej nieznacznie, brnąc z nadużycia w nadużycie, doszedłem do zupełnego odzyskania pierwotnej mej swobody, do sankcyi nieomal mojej żony, bez hypokryzyi, bez podstępów, bez kłamstw poniżających. Starałem się postępować bądź co bądź lojalnie, jak inni starają się udawać! Korzystając z każdej okoliczności, usiłowałem stwierdzić zawsze ten nowy układ braterski między Julianą a mną, układ czystej przyjaźni bezinteresownej. Miała ona odtąd być mi siostrą, najlepszą przyjaciółką.
Siostra moja, jedyna siostra, Konstaacya, zmarła mając lat dziewięć, pozostawiwszy nazawsze w mojem sercu nieskończony żal za sobą. Często myślałem z głębokim smutkiem o tej duszyczce dziecięcej, która zabrała z sobą ten skarb wielkiej, szczerej przyjaźni, za jakim zawsze tęskniłem. Pośród wszystkich przyjaźni ludzkich, pośród wszystkich miłości ziemi, miłość siostrzana wydawała mi się zawsze najwznioślejszą i darzącą największem ukojeniem. Często myślałem o tem wielkiem ukojeniu postradanem i nieodwołalność śmierci nadawała tej mojej boleści odcień dziwnego jakiegoś mistycyzmu. Gdzie znaleść na ziemi inną siostrę?
Nagle całe to pragnienie uczuć przyjaźni zwróciło się ku Julianie.
Zbyt dumna, by się godzić na podział, wyrzekła się już wszelkich pieszczot, wszelkich chwil zapomnienia, a ja od niejakiego także już czasu nie doznawałem i cienia nawet zmysłowego niepokoju, będąc obok niej; mogłem bezkarnie czuć jej oddech na swojej twarzy, oddychać wonią jej ciała, widzieć drobne ciemne znamię na jej szyi — zawsze pozostawałem chłodny. Wydawało mi się niepodobnem, że to może być taż sama kobieta, która niegdyś bladła i mdlała wobec gwałtowności mego zapału.
Ofiarowałem jej zatem, że będę odtąd dla niej bratem, a ona przyjęła moją ofiarę z prostotą. Jeśli była smutną, ja byłem daleko jeszcze smutniejszym myśląc o tem, że miłość nasza pogrzebaną jest już nazawsze i bez nadziei zmartwychwstania, myśląc o tem, że niezawodnie usta nasze nie złączą się już w pocałunku nigdy, nigdy.
I w zaślepieniu mego egoizmu wydawało mi się, że w głębi serca powinna ona być mi wdzięczną za ten smutek, który, jak to dobrze czułem, jest nieuleczalnym; zdawało mi się, że powinna być z niego zadowoloną i brać ztąd dla siebie pociechę, jako z odbłysku naszej minionej miłości.
Był czas, w którym marzyliśmy oboje nie tylko o miłości, ale i o namiętności, mającej trwać do śmierci „usque ad mortem“. Oboje wierzyliśmy w to nasze urojenie i niejednokrotnie w upojeniu wymawialiśmy te złudne wyrazy: „zawsze! zawsze!“ W końcu uwierzyliśmy w związek naszych ciał, ten związek tak rzadki, tak tajemniczy, który łączy z sobą dwie istoty ludzkie węzłem przerażający i nienasyconej żądzy; wierzyliśmy, ponieważ intensywność naszych wrażeń nie zmniejszyła się bynajmniej, wierzyliśmy nawet wówczas, kiedy geniusz rodzaju przez narodziny istoty nowej osiągnął cel swój jedyny.
Potem złuda ta pierzchła; płomień zagasł. Moja dusza — przysięgam — szczerze opłakiwała tę katastrofę. Ale jakie przeszkodzić zjawisku koniecznemu? Jak uniknąć tego, co nieuniknione?
To też wielkiem było to szczęściem, że po zamarciu miłości, spowodowanem fatalną koniecznością zjawisk i co za tem idzie, nie będącym niczyją winą, mogliśmy żyć jeszcze pod tym samym dachem, związani z sobą nowem uczuciem, które może nie było raniej głębokiem od dawnego a które z pewnością było wznioślejszem, wyższem i niezwyklejszem zarazem. Było to wielkiem szczęściem, że nowe złudzenie weszło na miejsce dawnego i nawiązało między naszemi duszami wymianę czystego przywiązania, wzruszeń serdecznych i rzewnego smutku.
Ale w gruncie rzeczy do czegóż miał doprowadzić ten rodzaj retoryki platonicznej? Do tego, by ofiara zezwoliła z uśmiechem na własne całopalenie.
W rzeczywistości nasze nowe życie, odtąd już braterskie a nie małżeńskie, polegało całe na tej hypotezie: że „siostra“ zaprze się w zupełności samej siebie. Co do mnie, odzyskiwałem całkowicie dawną wolność, mogłem puścić się na poszukiwanie wrażeń oszałamiających, których potrzeba było moim nerwom, mogłem roznamiętniać się dla innej kobiety, poświęcać mojej kochance tyle godzin, ileby mi się podobało, żyć po za domem życiem dziwacznem, wybujałem, gorączkowem, potem wracać do tego domu i zastawać tam oczekującą mnie siostrę, spotykać w mojem mieszkaniu wszędzie, na każdym kroku ślad widoczny jej starań: na moim stoliku wazon róż jej ręką ułożonych; wszędy ład, elegancyę, czystość rozkoszną miejsc, w których przebywa Gracya. Nie byłoż to dla mnie położenie godne zazdrości? A nie byłaż dla mnie niesłychanie cenną kobieta, co się godziła na poświęcenie mi swej młodości i która uważała, że jest już zapłaconą, jeśli tylko złożę pocałunek wdzięczny i niemal religijny na jej czole dumnem a łagodnem?
Czasami wdzięczność moja stawała się tak gorącą, że przejawiała się na zewnątrz tysiącem uprzejmości i nadskakiwać serdecznych. Miałem talent okazywania się najlepszym z braci. Ilekroć nie byłem w domu, pisywałem do Juliany długie, pełne rzewności i serdeczności listy, które bardzo często wysyłałem równocześnie z listami, wysyłanemi do kochanki. I kochanka moja nie byłaby mogła być zazdrosną o nie, tak samo jak żona nie mogła być zazdrosną o moje uwielbienie dla pamięci Konstancyi.
Cały zatopiony w życiu mem prywatnem, nie mogłem przecież ustrzedz się chwilami niektórych pytań, nasuwających mi się mimowolnie. Jeśli Juliana wytrwać jest w stanie z tak cudowną nie omal siłą w swem poświęceniu, musi ona chyba kochać mnie niezmierną, niezwykłą miłością; jeśli jednak kochając mnie, nie może być dla mnie czem innem, jak siostrą, musi bez wątpienia nosić w duszy tajemnicę rozpaczy śmiertelnej. Nie byłże zatem szaleńcem mężczyzna, co bez wyrzutu sumienia poświęcał dla innych miłostek, zamąconych i kapryśnych, tę istotę, tak boleśnie uśmiechnioną, taką pełną prostoty a tak odważną? Przypominam sobie (i dziwię się dzisiaj mej przewrotności ówczesnej) przypominam sobie, że między argumentami, jakie wymyślałem, by uspokoić swe sumienie, najważniejszym był taki: „Ponieważ wzniosłość moralności jest rezultatem gwałtowności cierpień, nad któremi odnosi się tryumf, była dla niej potrzebną dla osiągnięcia tej wyższości, aby miała okazyą okazania bohaterstwa, by przecierpiała to wszystko, co wycierpiała przezemnie.“
Ale pewnego dnia spostrzegłem, że cierpienie to podkopuje i jej zdrowie; zauważyłem, że bladość jej nabierała teraz kolorytu kredowego niemal i ściemniała się chwilami sinawym jakimś cieniem. Niejednokrotnie pochwyciłem na jej twarzy wyraz powstrzymywanej boleści; niejednokrotnie w mej obecności przejmowało ją nieprzeparta jakieś drżenie, które wstrząsnęło nią całą tak, że słyszałem szczęk jej zębów, jak w paroksyzmie nagłej febry. Jednego wieczoru z ustronnego pokoju dobiegł aż do mnie okrzyk, który jej się wydarł z piersi, krzyk rozdzierający; pobiegłem i zastałem ją stojącą, opartą plecami o szafę, wijącą się w konwulsyach bólu, jak gdyby zażyła trucizny. Pochwyciła moją rękę i trzymała ją ściśniętą jak w kleszczach.
— Tullio! Tullio! o jakież to okropne! Jakież okropne!
Patrzyła mi w twarz bardzo zblizka; utkwiła we mnie szeroko rozwarte oczy, które w cieniu wydały mi się nadmiernie wielkiemi. I widziałem, jak w wielkich tych oczach przebiegały, zda się fale nieznanej jakiejś boleści. Ten wzrok uporny, nie do zniesienia, przejął mnie nagle szalonym przestrachem. Działo się to wieczorem o zmroku, okno było otwarte i firanki wzdymały się, poruszane powiewem wiatru a świeca paliła się na stoliku przed lustrem. I nie wiem, dlaczego to poruszanie się firanek, to chwiejące się światełko, odbite na bladem tle lustra, splotły się w moim umyśle w jakiś obraz dziwnie ponury, niemal złowrogi, który jeszcze większą przejął mnie trwogą. Myśl o truciźnie przyszła mi nagle jak oślepiający blask błyskawicy. W tej chwili Juliana nie mogła powstrzymać nowego okrzyku i niemal nieprzytomna ze zbytku boleści, rzuciła mi się na piersi jak oszalała:
— O Tullo! Tullo! Ratuj mnie, ratuj!
Zdrętwiały z przestrachu, stałem przez chwilę nie mogąc wymówić ani słowa, nie mogąc poruszyć się nawet.
— Coś ty zrobiła, Juliano, co zrobiłaś? Mów, mów... co zrobiłaś.
Zdumiona wielką zmianą mego głosu, cofnęła się nieco i popatrzyła na mnie. Musiałem widocznie mieć twarz bledszą i bardziej zmienioną od jej twarzy, bo odpowiedziała mi spiesznie z wyrazem pomieszania;
— Nie, nie, Tullio. Nie przerażaj się. Widzisz przecie, że to nie... To zwykłe boleści... Wiesz przecie, że ja miewam takie napady... napady, które szybko przechodzą... uspokój się.
Ja jednak, przejęty okropnem podejrzeniem, nie mogłem uwierzyć jej słowom. Zdawało mi się, że dokoła wszystko jest mi świadectwem tragicznego wypadku i że głos wewnętrzny go potwierdzał. „To przez ciebie, przez ciebie chciała ona, chciała umrzeć; to ty ją pchnąłeś w grób“. Wziąłem ją za ręce i czułem, że były zimne i dojrzałem kroplę potu spływającą po jej czole.
— Nie, nie, — zawołałem — ty mnie zwodzisz tylko. Przez litość, Juliano, najdroższa moja, mów mów! Powiedz mi, więc aż..? O! przez litość, powiedz mi, tyś... wypiła?
I przerażone oczy moje szukały dokoła po meblach, na dywanie, wszędzie jakiejś wskazówki.
Wówczas zrozumiała. Ponownie rzuciła mi się na piersi tak drżąca, że mi się udzieliło jej drżenie, wymówiła, wargami oparta o moje ramie (nigdy, nigdy nie zapomnę tego akcentu nieokreślonego) rzekła mi:
— Nie, nie, nie, Tullio, nie!
Cóż jest na świecie, co może wyrównać szalonemu, zawrotnemu ruchowi naszego życia wewnętrznego? Pozostaliśmy w tej samej pozie oboje na środku pokoju, milczący; a w ciągu jednej jedynej chwili niepojęty bezmiar, świat cały uczuć i myśli, wyłonił się w głębi mej duszy z jasnością straszliwą. A gdyby to było rzeczywiście? pytał ten głos; gdyby „było tak rzeczywiście?
Dreszcz bezustanny wstrząsał ciągle Julianą, opartą na mojej piersi; twarz miała wciąż ukrytą, a ja wiedziałem dobrze, że obok cierpień chorego ciała, myśli jedynie tylko o „możliwości“ faktu, który podejrzywałem, myśli jedynie tylko o tej szalonej trwodze, która mnie przejęła.
Jedno pytanie cisnęło mi się na usta! Czy kiedykolwiek myśl ta cię „kusiła?“ A potem to inne: Czy możliwem byłoby, abyś uległa kiedy tej „pokusie“. Nie wypowiedziałem jednak ani jednego ani drugiego a przecież, zdawało mi się, że mnie rozumie. Odtąd byliśmy oboje pod władzą tej myśli o śmierci, tego obrazu śmierci; doznawaliśmy oboje pewnego rodzaju tragicznego uniesienia, które kazało nam zapomnieć o nieporozumieniach, co mu dały początek i stracić wszelką świadomość rzeczywistości. Nagle z jej piersi wydobyło się łkanie a łzy jej wywołały łzy i u mnie. Zmieszały się łzy nasze tak palące a jednak tak bezsilne tam, gdzie szło o zażegnanie naszego fatum.
Dowiedziałem się później, że od kilku już miesięcy nurtowały ją skomplikowane choroby, te choroby niedocieczone, a straszliwie tajemnicze, jakie zamącają u kobiet — wszystkie funkcye życia organicznego, Doktór, z którym chciałem się rozmówić, dał mi do zrozumienia, że na długo powinienem wyrzec się wszelkich stosunków z chorą, wszelkich najlżejszych nawet pieszczot; oświadczył mi, że nowe macierzyństwo mogłoby dla niej być zgubnem.
Wiadomość ta zasmuciła mnie, niemniej przecież sprawiła i pewną ulgę zarazem, uwolniła od dwu niepokojów. Byłem teraz przekonany, że to nie z mojej winy Juliana niknęła mi w oczach i nabyłem równocześnie wygodny sposób usprawiedliwienia w oczach mej matki, tego rozłączenia naszych sypialni i wszelkich innych zmian, zaszłych w naszem życiu domowem. A właśnie matka moja miała przybyć do Rzymu z prowincyi, gdzie od śmierci ojca spędzała większą część roku z bratem moim Fryderykiem.
Matka kochała bardzo młodą swą synowę. W jej oczach Juliana była rzeczywiście idealną żoną, towarzyszką, o jakiej marzyła dla swego syna. Nie uznawała na całym świecie kobiety piękniejszej, łagodniejszej, kształtniejszej nad Juljanę! Nie pojmowała zupełnie, bym mógł mając taką żonę zapragnąć kiedykolwiek innych kobiet, pożądać uściska innych ramion, usnąć na jakiem innem sercu. Ponieważ sama była kochaną przez lat dwadzieścia przez mężczyznę z jednakiem oddaniem, z jednaką wiernością „aż do jego śmierci,“ nie rozumiała znudzenia, niesmaku, zdrady, wszystkich tych nędz i małostek, wszystkich haniebnych myśli, co się lęgną w małżeńskiej sypialni. Nie wiedziała nic o ranach przezemnie już zadanych i zadawanych jeszcze tej zacnej kobiecie, która na nie bynajmniej nie zasługiwała. Zwiedziona wspaniałomyślnem udawaniem Juliany wierzyła wciąż w nasze szczęście. Jakiemże dla niej byłoby zmartwieniem, gdyby wiedziała wszystko!
W tym okresie czasu zostawałem jeszcze pod władzą Teresy Raffo, której urok gwałtowny a trujący przywodził mi na pamięć obraz kochanki Menipa. Czy przypominacie sobie, co Apoloniusz mówi do Menipa w onym czarodziejskim poemacie; „O piękny młodzieńcze, pieścisz węża — i ciebie wzajem wąż pieści!“
Przypadek dopomógł mi. Śmierć jakiejś ciotki znagliła Teresę do wyjazdu z Rzymu i nieobecności w nim przez czas niejaki. Mogłem wówczas niezwykłemi staraniami około mej żony zapełnić próżnię, jaką wyjazd owej „Biondissima“ pozostawiał w mem obecnem życiu. Niepokój, który mnie przejął owego wieczoru, nie przeminął jeszcze zupełnie; od dnia tego zawisło w powietrzu nad Julianą i nademną coś nowego, jakiegoś nieokreślonego.
Ponieważ cierpienia jej fizyczne wzmagały się, udało się matce mojej i mnie skłonić ją do operacyi chirurgicznej, której stan jej zdrowia wymagał. Po operacyi potrzeba będzie poddać się absolutnie trzydziesto lub czterdziesto dniowemu wypoczynkowi w łóżku i zachować wielką ostrożność przez przeciąg całej rekonwalescencyi. I tak już biedna pacjentka miała nerwy niesłychanie osłabione i rozdrażnione. Przygotowania długie i nudne wyczerpywały ją i drażniły do tego stopnia, że nieraz próbowała zerwać się z łóżka, zbuntować, uchronić od męki brutalnej, którą uważała za pogwałcenie, upokorzenie, upodlenie...
— Powiedz, — spytała mnie któregoś dnia z goryczą — czy myśląc o tem, nie czujesz do mnie obrzydzenia? O jakież to szkaradne!
I z gestem obrzydzenia i wstrętu do samej siebie zmarszczyła brwi, potem umilkła.
Innego znów dnia, kiedy wchodziłem do jej pokoju, spostrzegła, że mnie tam uderzyła woń nieprzyjemna i w uniesieniu, blada jak płótno, zawołała.
— Idź ztąd, idź ztąd, Tullio! Proszę cię, oddal się! Powrócisz, jak będę już wyleczoną zupełnie. Jeśli pozostaniesz, czuję, że mnie w końcu znienawidzisz. Teraz jestem wstrętna, ohydna... Nie patrz na mnie.
I łkania dławiły jej głos.
Tegoż samego dnia, w kilka godzin później, kiedy siedziałem obok niej w milczeniu, ponieważ sądziłem, że zaczyna drzemać, wymknęły jej się te słowa, wymówione z dziwną intonacją człowieka mówiącego we śnie:
— Ach! gdybym rzeczywiście była tak zrobiła! Pomysł był dobry!
— Co mówisz, Juliano?
Nie odrzekła nic.
— O czem myślisz! Juliano? Odpowiedziała tylko skrzywieniem ust, które chciała zamienić w uśmiech, ale jej się to nie udało.
Zdawało mi się, żem zrozumiał. Skrucha, żal, litość i serdeczne, rzewne jakieś uczucie napłynęły mi falą do serca. Byłbym oddał w tej chwili wszystko za to, by mogła czytać w mej duszy, by mogła dopatrzeć się w całej jego pełni mego wzruszenia, niedającego się wypowiedzieć, a przez to samo próżnego. „Daruj mi, daruj! Powiedz mi, co mam uczynić, aby uzyskać twe przebaczenie, co mam uczynić, abyś zapomniała wszystkie me winy, wszystko, czem przeciw tobie zgrzeszyłem... Powrócę do ciebie, będę twoim całkowicie, twoim nazawsze. Ciebie to, ciebie jedynie tylko prawdziwie kochałem, tyś jedyną miłością mego życia. Bezustannie dusza moja zwraca się do ciebie, szuka cię i żal czuje za tobą! Przysięgam — zdala od ciebie nie zaznałem nigdy radości szczerej, nie miałem nigdy chwili zupełnego zapomnienia. Nigdy, nigdy, przysięgam ci! Ty jedna na świecie całym jesteś dobrocią i łagodnością. Tyś najlepszą i najsłodszą istotą, taką, jaką wymarzyłem; tyś jedyną! Jak ja mogłem cię obrażać! jak mogłem sprawić ci boleść, jak mogłem doprowadzić cię do tego, żeś pomyślała o śmierci, jako o rzeczy upragnionej! O! ty mi przebaczysz; ale ja sam nie wybaczę sobie tego nigdy. Ty zapomnisz, ale ja tego nie zapomnę nigdy. Zawsze wydawać rai się będzie, że jestem istotą niegodną i poświęcenie całego życia mego nie wyda mi się, jeszcze dostatecznem zadosyćuczynieniem. Odtąd, jak dawniej, ty będziesz kochanką moją, duszą mej duszy, przyjaciółką, siostrą; jak niegdyś będziesz moim aniołem stróżem, moją doradczynią. Powiadać ci będę wszystko, wszystko przed tobą odkryję. Ty będziesz duszą moją. Ty mnie uzdrowisz. I ja uleczę ciebie, ja sam tylko. Zobaczysz, do jakiego przywiązania twój lekarz będzie zdolny... O! ty je już znasz z dawnych czasów. Przypomnij sobie! przypomnij tylko! Wówczas także byłaś chora i nie chciałaś innego nademnie lekarza a jam nie opuszczał twego wezgłowia ni dniem, ni nocą. I mawiałaś: „Zawsze Juliana o tem pamiętać będzie, zawsze!“ I miałaś łzy w oczach, a ja je osuszałem drżącemi pocałunki. Święta moja! święta! Przypomnij sobie! Kiedy już się podniesiesz z choroby, kiedy rozpocznie się twoja rekonwalescencya, pojedziemy tam, powrócimy do „willi Bzów.“ Będziesz jeszcze cokolwiek osłabiona, ale tak czuć się będziesz dobrze! A i ja odzyskam dawną moją wesołość i przywiodę ciebie do śmiechu, śmiech twój wywołam, zobaczysz. I wrócą dawne twe wybuchy wesołości, co mi odświeżały zawsze serce, wrócą te urocze minki podlotka i podawnemu spleciony długi warkocz spuścisz na plecy, ten warkocz, który tak mi się podobał dawniej. Jesteśmy młodzi. Możemy, jeśli tylko zechcesz, odzyskać dawne szczęście napowrót. Będziemy żyć, zobaczysz, będziemy używać życia...“ Tak mówiłem w głębi duszy; ale słowa nie przychodziły na usta. Daremnie byłem wzruszony; daremnie łzami zachodziły mi oczy; wiedziałem, że moje wzruszenie jest przelotnem, że te obietnice są zwodne! Wiedziałem także, że Juliana nie będzie mieć złudzeń pod tym względem, że mi odpowie tym samym uśmiechem nieufnym, jaki niejednokrotnie już spostrzegłem na jej ustach. Uśmiech ten znaczył: „Tak, ja wiem, żeś ty dobry i że chciałbyś oszczędzić mi cierpień; ale nie jesteś panem siebie, nie możesz oprzeć się nigdy fatalności, która cię pociąga. Dlaczegóż chcesz, abym ja się łudziła?“
Tego dnia nie powiedziałem nie; a i dni następnych, mimo częstych powrotów tychże samych uczuć żalu, zamiarów i marzeń nieokreślonych nie ośmieliłem się mówić. „By do niej powrócić, potrzeba ci porzucić wszystkie te rzeczy, w których masz upodobanie i tę kobietę, która cię psuje. Będzieszże miał potrzebną do tego siłę?“ Odpowiadałem sobie sam: „Kto to wie?“ I z dnia na dzień czekałem na tę siłę, która jakoś nie przychodziła, z dnia na dzień czekałem na jakieś wydarzenie, sam niewiedząc na jakie, które byłoby w stanie stanowczo wpłynąć na me postanowienie i uczynić je niezmiennem. I wciąż marzyłem tylko o naszem nowem życiu, o powolnym odkwicie naszej prawowitej miłości, o dziwnym uroku niektórych wrażeń wznowionych. „Powrócilibyśmy tam zatem, do willi Bzów znowu, do tego domu, co przechował najpiękniejsze nasze wspomnienia; bylibyśmy tam sami zupełnie, zupełnie, bo Mania i Natalka pozostałyby z moją matką w „La Badiola.“ I pora byłaby wówczas już przyjemuie ciepła, a rekonwalescentka nie opuszczałaby ani na chwilę podpory mego ramienia na tych ścieżynach tak dobrze mi znanych, gdzie krok każdy będzie budził jakieś wspomnienie. Chwilami widziałbym, jak jej bladość ożywi płomień nagłego rumieńca i doznawalibyśmy oboje, jedno wobec drugiego, niejakiego onieśmielenia; czasami wydawalibyśmy się czemś zajęci; czasami unikalibyśmy spojrzeć sobie w oczy. Dlaczego? Pewnego dnia wreszcie wpływ miejsc stałby się silniejszym i odważyłbym się przypomnieć jej najszaleńsze chwile naszych upojeń pierwszych dni małżeństwa. Czy przypominasz sobie?... I zwolna jedno i drugie poczułoby wzrastający wciąż niepokój, wzrastający nie do zniesienia; jedno i drugie równocześnie rzucilibyśmy się sobie w objęcia, spłynęli w szalonym uścisku, złączyli usta w zawrotnych pocałunkach i blizcy byli omdlenia. Ona, tak, onaby omdlała, a ja podtrzymywałbym ją w objęciach, przywoływałbym do życia imionami, które podszepnęłaby mi najgorętsza miłość. Jej oczy otworzyłyby się wreszcie, wszystkie przysłaniające wzrok obsłony pierzchnęłyby i na chwilę samaż jej dusza utonęłaby w mej twarzy, wydałaby mi się całkowicie przetworzoną. Wówczas napowrot ogarnąłby nas dawny zapał, wróciłyby dawne wielkie złudzenia. Oboje mielibyśmy zawsze tylko myśl jedną, wyłączną i bezprzestanną; oboje nas dręczyłby niepokój nieopisany. Ja spytałbym ją wtedy z drżeniem: „Jest żeś teraz uleczoną?“ I na dźwięk mego głosu ona zrozumiałaby, co kryje w sobie to pytanie i odpowiedziałaby nie zdoławszy ukryć przedemną swego drżenia: „Nie jeszcze!“ A wieczorem, rozstając się po to, by każde odeszło do oddzielnej swej sypialni, czulibyśmy, że umieramy z udręczenia. Ale pewnego ranka nieprzewidzianem spojrzeniem jej oczy powiedziałyby mi: „Dzisiaj, dzisiaj!...“ I w trwodze tej chwili, boskiej a straszliwej, użyłaby pierwszego lepszego dziecinnego pozoru, aby uciec przedemną, przedłużałaby naszą męczarnię. Powiedziałaby mi: „Wyjdźmy, wyjdźmy...“ Wyszlibyśmy w południe jasne, mdławe, białe, białością nieco denerwującą, nieco przygnębiającą. Przechadzka zmęczyłaby nas. Na ręce na twarze poczęłyby padać krople deszczu, ciepłe jak łzy. Wtedy powiedziałbym jej głosem zmienionym: „Wracajmy.“ A na progu, niespodzianie, pochwyciłbym ją w ramiona, czułbym, jak na nie pada bezwładna, w półomdleniu, uniósłbym ją na górę, nie czując nawet bynajmniej jej ciężaru. Od tak dawna! Gwałtowność mojej żądzy powstrzymywałaby obawa, aby jej nie uczynić co złego, aby nie wydobyć z jej ust okrzyku bólu. Od tak dawna! I istoty nasze utonęłyby, zapadły w nicość pod wpływem tego wstrząśnienia, spowodowanego boskiem a straszliwem wrażeniem, nigdy nie zaznanem, nigdy nie zamarzonem. A potem widziałbym ją niemal umierającą, z twarzą zalaną łzami, tak bladą, jak poduszka łoża.“
Ach! taką właśnie zobaczyłem ją, zobaczyłem umierającą tego poranku, kiedy lekarze uśpili ją chloroformem; czując, że zapada w znieczulenie śmierci, usiłowała kilkakrotnie wyciągnąć ku mnie ręce, usiłowała przyzwać mnie na pomoc. Wyszedłem wzburzony z pokoju; w przejściu mignęły mi tylko instrumenta chirurgów, rodzaj ostrych łyżeczek, bandaże, szarpie, lód i inne przedmioty, przysposobione na stola w symetrycznym porządku. Przez dwie długie godziny, dwie godziny bez końca, czekałem, jątrząc jeszcze cierpienie rozbujałą imaginacyą. I serce moje mężczyzny ściskała litość bezmierna dla tej biednej istoty, wydanej na pastwę żelazu chirurga, co mnie raniło nietylko cieleśnie, ale do głębi najtajniejszych zakątków duszy, ranił; w uczuciu najsubtelniejszem, będącem obroną kobiety — w uczuciu jej niewieściego wstydu. Drżąc całem ciałem, widziałem w niej teraz, widziałem w nich wszystkich, z przerażającą jasnością ową ranę pierworodną, ranę haniebną, wiecznie otwartą „co krwawi i cuchnie“...
Kiedy powróciłem do pokoju Juliany, zostawała ona jeszcze pod działaniem narkotyku, bezprzytomna, bez głosu, podobna wciąż do konającej. Matka moja była bardzo blada, wylękła. Ale operacya, jak się zdało, musiała się udać: lekarze wydawali się zadowoleni. Wyziew jodoformu napełniał powietrze. W jednym rogu pokoju zakonnica, angielka napełniała pęcherz lodem; asystent zwijał opaski. Wszystko poczynało zwolna powracać do porządku i spokoju.
Chora długo jeszcze pozostała w odrętwieniu; wywiązała się bowiem lekka gorączka. W nocy dostała kurczów żołądka i wymiotów; opium nie uspokajało jej zupełnie. Byłem bezprzytomny; widok tych okropnych boleści przejmował mnie obawą, że chyba tego nie przeżyje. Nie pamiętam już, ani co mówiłem, ani co czyniłem. Konałem z nią razem.
Następnego dnia polepszył się stan chorej; a później z dnia na dzień było jej coraz lepiej, siły jednak powracały bardzo powoli.
Nie opuszczałem ani na krok jej łóżka. Z pewnego rodzaju ostentacyą starałem się przypomnieć jej memi czynami dawnego infirmera; obecne jednak moje uczucia były bardzo różne: było to już tylko przywiązanie „braterskie“. Schwytałem się na tem, że bardzo często myśl moja zajętą była jakiemś zdaniem, napisanem w liście kochanki, w chwili, gdym jej czytał jaki ustęp z ulubionych przez nią książek. Nie udawało mi się żadną miarą zapomnieć o nieobecnej. Ilekroć jednak odpowiadając jej na list jakiś, poczułam się od niej cokolwiek oderwanym, a nawet niemal znudzonym, w czasie tych wolnych chwil odpoczynku, jakie nam pozostawia silna namiętność, której przedmiot jest od nas zdala, wyobrażałem sobie, sądząc z tej oznaki, że jej już nie kocham i powtarzałem sobie w duszy: „Kto wie?“
Któregoś dnia w mej obecności matka powiedziała do Juliany:
— Skoro już wstaniesz i będziesz mogła chodzić, wyjedziemy wszyscy razem do Badioli. Nieprawdaż, Tullio?
Juliana popatrzała na mnie.
— Dobrze, mamo, — odpowiedziałem bez wahania, bez zastanowienia się. — Najprzód jednak razem z Julianą pojedziemy oboje do willi Bzów.
Ona znów podniosła na mnie oczy i uśmiechnęła się niespodziewanym jakimś, nieopisanym uśmiechem, z wyrazem dziecięcej niemal ufności; rzekłbyś, uśmiech chorej dzieciny, której coś obiecują, czego się nie spodziewała. I spuściła w dół powieki, ale wciąż uśmiechała się jeszcze, jakby do siebie samej, a oczy jej, na wpół przymknięte, zdawały się wpatrzone w coś bardzo, bardzo gdzieś odległego. I uśmiech ten zwolna słabnął, słabnął nie schodząc z ust jej przecież.
Jakże podobała mi się w tej chwili! Jakże ją uwielbiałem! Jak czułem dokładnie, że nic na świecie nie jest tyle warte, co proste wzruszenie dobroci!
Od istoty tej promieniowała blaskiem jakimś nieskończona dobroć, przenikając całą moją duszę, napełniając mi rzewnością serce. Leżała na łóżku, wsparta na dwóch czy trzech poduszkach; twarz jej pośród fali kasztanowatych rozsypanych włosów nabierała dziwnej delikatności linij, czegoś, rzekłbyś, bezcielesnego a przecież widomego. Miała na sobie koszulę, obcisłą pod szyją i u rąk, spoczywających bezwładnie na prześcieradle kołdry, tak wybladłych, że nie odróżniały się niemal od prześcieradła, prócz chyba rysunkiem błękitnych żyłek.
Ująłem jedną z tych drobnych rączek w nieobecności mej matki, która przed chwilą opuściła pokój i rzekłem zcicha:
— Więc powrócimy tam... do willi Bzów?
— Tak, powrócimy — odpowiedziała rekonwalescentka.
I umilkliśmy, by przedłużyć wzruszenie, zachować dłużej to złudzenie. Rozumieliśmy jedno i drugie głębokie znaczenie tych słów niewielu, zamienionych cichutko. Instynkt jakiś jasnowidzenia ostrzegał nas, że nie należy obstawać przy tej sprawie dłużej, nie należy jej określać bliżej, ani iść na przebój do końca. Gdybyśmy byli powiedzieli bodaj jedno słowo więcej, bylibyśmy zmuszeni zostali stanąć oko w oko z rzeczywistemi szczegółami tego złudzenia, którem żyły dusze nasze i w którem mimowoli a nieznacznie obezwładniały się z rozkoszą.
To obezwładnienie sprzyjano jeszcze marzeniom, sprzyjało zapomnieniu. Pewnego popołudnia byliśmy ciągle prawie sami; czytaliśmy przerywając od czasu do czasu czytanie, pochyleni oboje nad tąż samą kartką, ścigając tenże sam wiersz oczyma. Był to jakiś zbiorek poezyj i poddawaliśmy wierszom tę moc znaczenia, której one bynajmniej nie miały. Milczący przemawialiśmy jednak do siebie przez usta poety. Ja zaznaczałem paznokciem strofy, które, jak mi się zdawało, odpowiadały tajonym moim uczuciom:

Pragnę za słodkim blaskiem twych oczu łagodnych,
Wiedziony twoją dłonią, co drży w mojej dłoni,
Iść prosto, bądź ścieżyną miękkich mchów wygodnych.
Bądź tam, gdzie złom skalisty zagrodzi mi drogę...
I tak pójdę spokojny prostą drogą życia!...

A ona, odczytawszy, na chwilę osunęła się na poduszki z oczyma przymkniętemi, z niedostrzeżonym niemal uśmiechem.
Ale widziałem, jak na jej piersi podnosi się batyst koszuli, zgodnie z rytmem oddechu, z jakimś dziwnie miękkim wdziękiem, który poczynał mnie niepokoić, jak niepokoiła mnie słaba woń irysu, wydzielająca się z prześcieradeł i poduszek chorej. Życzyłem sobie i oczekiwałem, by przejęta nagłą tęsknotą, otoczyła ramieniem moją szyję i zbliżyła twarz swoją do mojej tak, by mi się wydało, że mnie zlekka musnęły jej usta. Ona położyła smukły swój wskazujący palec na kartce książki i paznokciem nakreśliła znak na marginesie, ukazując mi, gdzie mam czytać dalej:

Ten głos tyś znał niegdy
I niegdy kochałeś glos ten, przyćmiony
Dziś, jak harfy struna...
Ten glos rozpoznany
Mówi ci, że w dobroci pełni,
Jest tylko życie...
Mówi on tobie o szczęścia bezmiarze
Które ma pokój, zwycięztwem niedany...
Wierz mu, bo lepszem nic już być nie może
Jak ująć smutku jednej duszy smutnej...

Pochwyciłem jej rękę i powoli schyliłem ku niej moją głowę, dotknąwszy zlekka ustami dłoni, i wyszeptałem:
— „A ty...“ ty mogłabyś więc zapomnieć?
Ręką zamknęła mi usta i wymówiła tylko:
— Cicho!
W tej chwili weszła moja matka, zawiadamiając o wizycie pani Talice. Dostrzegłem niezadowolenie na twarzy Juliany, a i ja sam popadłem w rozdrażnienie głuche dla natrętnego gościa. Juliana westchnęła:
— O! mój Boże!
— Powiedz jej, mamo, że Juliana śpi teraz, zmęczona — nacierałem niemal błagalnie.
Matka oznajmiła mi giestem, że gość jest w przyległym pokoju. Trzeba ją było przyjąć.
Owa pani Talice była gadatliwą, nudną i niepomiernie złośliwą. Co chwila przyglądała mi się ciekawie. Kiedy w toku rozmowy matka moja przypadkiem wspomniała, że dotrzymuję chorej towarzystwa, od rana do wieczora, niemal bez przerwy, pani Talice zawołała z nieukrywaną ironią, bacznie mi się przypatrując:
— Cóż to za mąż wzorowy!
Rozdrażnienie moje wzrosło do tego stopnia, że postanowiłem wyjść ztąd pod jakimbądź pozorem.
Wyszedłem z domu. Na schodach spotkałem Manię i Natalkę, powracające z nauczycielką ze spaceru. Jak zazwyczaj, rzuciły się do mnie z pieszczotami, a starsza, Mania, oddała mi kilka listów, które odebrała od portyera. Pośród nich poznałem nagle list nieobecnej. Z niecierpliwością uwolniłem się też zaraz od pieszczot dzieci. Jak tylko znalazłem się na ulicy, przystanąłem, aby natychmiast odczytać otrzymany list.
Był to list krótki, ale namiętny, z dwoma czy trzema temi frazesami, co to przejmują do głębi, jakie umiała wynajdywać zawsze Teresa, kiedy chciała mnie wzruszyć. Zapowiadała mi swój powrót do Florencyi około 20 do 26 bieżącego miesiąca i dodawała, że pragnie się tam ze mną spotkać „jak przeszłym razem“. Przyrzekała mi donieść dokładniejsze szczegóły w przedmiocie tego spotkania.
W jednej niemal sekundzie spadły ze mnie jak kwiecie z drzewa wstrząśnionego wichrem, wszystkie widma złudzeń dotychczasowych, wszystkie zbyt świeże jeszcze wzruszała. I tak, jak te kwiaty opadłe, są już nazawsze straconemi dla drzewa, tak dla mnie straconemi zostały zupełnie owe wrażenia duszy; w jednej chwili stały się zupełnie obcemi mej istocie. Zadałem sobie gwałt, próbowałem się opamiętać; nie udawało mi się to jednak zupełnie. Począłem krążyć bez celu po ulicach miasta; wszedłem do cukierni, do księgarń; kupiłem machinalnie cukierków i kilka książek. Zmrok zaczął zapadać, zaczęto zapalać latarnie gazowe; na chodnikach cisnęła się publiczność; dwie czy trzy panie odpowiedziały ze swych powozów na mój ukłon; jeden z moich przyjaciół, śmiejąc się i rozmawiając z ożywieniem ze swą kochanką, trzymającą w ręku bukiet róż, minął mnie szybkim krokiem. Złowrogi powiew życia światowego owionął mnie i przeniknął całego, zbudził napowrót wszystkie dawne ciekawości, wszystkie zachcenia i zazdrości. Krew moja, wzburzona jeszcze więcej całemi tygodniami wstrzemieźliwości, zapłonęła nagle pożogą. Niektóre wizye, niesłychanie jasne i wyraźne, mignęły mi przed oczyma jak błyskawice. Nieobecna pochwyciła mnie napowrót wyrażeniami swego listu i wszystkie moje żądze, wszystkie pragnienia pobiegły do niej rozszalałe.
Ale kiedy pierwszy ich chaos uspokoił się w chwili, gdym wchodził na schody mego domu, pojąłem całą wagę tego, co się stało i tego, com uczynił, zrozumiałem, że przed kilkoma godzinami istotnie zacisnąłem silniej węzły, łączące mnie z toną, że stawiłem w zakład moją uczciwość, żem dał obietnicę, obietnicę milczącą, lecz uroczystą istocie osłabionej jeszcze i chorej. Niepodobna było bez nikczemności nie dotrzymać tej obietnicy — rozumiałem to doskonale. Wówczas przejął mnie żal na myśl, żem się dał unieść przelotnemu, a złudnemu porywowi uczucia, żem się go nie strzegł, żal, żem tak długo ulegał temu rzewnemu wrażeniu! I począłem rozbierać drobiazgowo moje uczynki, moje słowa z dnia tego, z chłodnym rozmysłem nieuczciwego kupca, który wyszukuje drobnych szykan, aby ustrzedz się zobowiązań zawartego przezeń kontraktu. A! stanowczo ostatnie moje słowa zbyt były ważnemi. To „Czy mogłabyś zapomnieć?“, wymówione z tym akcentem, po odczytaniu owych wierszy, miały znaczenie stanowczego układu. A owo „Cicho!“ Juliany było pieczęcią kontraktu.
„Ale — myślałem sobie — czyż ona uwierzyła rzeczywiście tym razem w moją skruchę? Czyliż nie była zawsze cokolwiek sceptyczną względem moich dobrych porywów?“ I znowu stanął mi w oczach ten uśmiech słaby, nieufny, który tylokrotnie w takich razach spostrzegałem na jej ustach. „Jeżeli w głębi serca nie uwierzyła moim obietnicom, lub jeśli chwilowe jej złudzenie, po głębszym namyśle, zostało rozproszone, wówczas moje odwołanie mniejby miało wagi, nie uraziłoby ją tak bez miary; obietnica moja stałaby się poprostu epizodem tylko bez wszelkich następstw, a ja powróciłbym do pierwotnej mej swobody. Willa Bzów pozostałaby dla niej marzeniem.“ Ale natychmiast niemal zobaczyłem ów uśmiech drugi, ów uśmiech nowy, niespodziewany, pełen wiary, który ukazał się na jej ustach na wspomnienie willi Bzów. „Co robić? Co tu rozwiązać? Jakie zająć stanowisko? List Teressy Raffo sprawiał mi wrażenie wypalonej na ciele gwałtownej rany.
Kiedy powróciłem do pokoju Juliany, spostrzegłem na pierwszy rzut oka, że „mnie oczekiwała.“ Zdała mi się niezwykle jakoś zadowoloną, oczy jej błyszczały, bladość ożywiła jakaś stała świeżość.
— Zkądże to przychodzisz? — spytała mnie z uśmiechem.
Odpowiedziałem:
To pani Talice znagliła mnie do ucieczki.
Roześmiała się ponownie tym czystym, dźwięcznym młodym śmiechem, który ją zupełnie przeobrażał. Podałem jej książki i pudełko cukierków.
— To dla mnie? — zawołała uradowana, jak łakome dziecko.
I coprędzej otworzyła pudełko z ruchami pełnemi wdzięku, które mi przywodziły na pamięć jakieś strzępki ze wspomnień odległych.
— Dla mnie?
Wyjęła cukierek, podniosła go do ust, zawahała się nieco, upuściła napowrót, odsunęła pudełko i rzekła:
— Później, później...
— Wiesz, Tullio, — tłomaczyła mi matka — że ona nic jeszcze nie jadła. Uparła się czekać na ciebie.
— O! nie powiedziałam ci jeszcze — przerwała Juliana i twarz jej cała zaróżowiła się lekko — nie powiedziałam ci jeszcze, że to podczas twej nieobecności był doktór. Uznał on, że już jest mi daleko lepiej. Będę mogła wstać we czwartek. Pojmujesz, Tullio? Będę mogła wstać już w ten czwartek...
A potem dodała:
— Za dziesięć dni, a najwyżej za dwa tygodnie będę już nawet mogła odbyć podróż koleją.
I po chwili zadumy dodała cichszym głosem:
— Willa Bzów!
Okazało się zatem co było wyłącznym przedmiotem jej myśli, jedynym przedmiotem jej marzeń. „Uwierzyła, wierzyła mi“ i teraz. Z trudem przyszło mi ukryć niepokój. Zająłem się z nadmierną może gorliwością przygotowaniami do jej obiadu. Sam podałem jej tacę i ustawiłem na kolanach.
Śledziła każdy ruch mój pieszczotliwym wzrokiem, który mi sprawiał przykrość. „Ach! gdybyż mogła odgadnąć!“
Nagle matka moja zawołała naiwnie:
— Jakaś ty ładna dzisiejszego wieczora Juliano!
W samej rzeczy niezwykłe jakieś ożywienie rozświecało twarz jej, błyskało w oczach, odmładzało ją całą. Okrzyk matki sprowadził jej na twarz rumieniec i przez cały jut wieczór jej policzki zachowały odbłysk tego rumieńca. Powtarzała więc wciąż:
— We czwartek wstanę. Do czwartku już trzy dni tylko! Zapomniałam już zupełnie chodzić...
Uporczywie powracała do swego wyzdrowienia, do naszego przyszłego wyjazdu. Rozpytywała matkę moją o stan obecny willi i ogrodu.
— Ja tam w pobliżu basenu zasadziłam gałązkę wierzby, kiedy byłam ostatnim razem. Pamiętasz, Tuliio? Kto wie, czy ją jeszcze zastaniemy?
— Owszem, — odpowiedziała moja matka rozpromieniona — owszem, zastaniesz ją. Urosła już w drzewko; spytaj Fryderyka.
— Doprawdy? doprawdy? Powiedz, mamo...
Zdawało się, że w tej chwili ten drobny szczegół miał dla niej wartość nieobliczoną. Poczęła dalej szczebiotać, a ja dziwiłem się, temu przeobrażeniu, które było widocznie następstwem marzeń. Dlaczego na ten raz „uwierzyła?“ Zkąd to pochodzi, że się tak oddaje uniesieniu? Kto ją natchnął tak niezwykłą u niej ufnością?“ I myśl o przyszłej nieuniknionej może mojej nikczemności, mroziła rai krew w żyłach. „Dlaczego nieuniknionej? Nie będę więc mógł wyzwolić się nigdy? Powinienem, powinienem dotrzymać mego słowa. Matka moja była świadkiem tej obietnicy. Dotrzymam jej za jaką by to nie było cenę.“ I z wysiłkiem wewnętrznym zdołałem otrząsnąć się nagle z chaosu dręczących mnie niepewności, nagłem nawróceniem duszy zwracając się do Juliany.
Uznawałem, że w tem swojem ożywieniu jest wciąż jeszcze ładną, pełną życia i młodości. Przypominała mi ową dawną Julianę, tę, którą tak często w spokoju domowego życia porywałem niespodziewanie w objęcia niby w napadzie nagłego szału.
— Nie, nie, mateczko, nie każ mi pić więcej — prosiła, zatrzymując rękę matki, która jej nalewała wino. — I tak już nie spostrzegłam się, że piłam zawiele. Ach! jakie doskonałe „chablis.“ Przypominasz sobie, Tullio?
I rozśmiała się, patrząc mi w głąb oczu, wywołując miłosne wspomnienie, po nad którem unosił się delikatny opar tego jasno-złotego, nieco gorzkawego, ulubionego przez nią wina.
— Tak, przypominam sobie, — odpowiedziałem.
Przymknęła nawpół powieki z lekkiem drżeniem rzęs. Potem dodała:
— Gorąco tu, nieprawda? Uszy mnie palą.
I ujęła głowę w dłonie, by odczuć ich gorąco. Lampka, postawiona blizko łóżka, rzucała jasne światło na wydłużony jej profil, a w rozpuszczonej gęstwinie kasztanowatych jej włosów błyskała tu i owdzie kilku nićmi złota w tem miejscu, gdzie przeświecało różowe, drobne delikatne ucho. Kiedym pomagał sprzątać nakrycie, podczas gdy matka ze sługą wyszły na chwilę do przyległego pokoju, przywoła mnie zcicha:
— Tullio!
I pociągnąwszy mnie ku sobie śpiesznym ruchem złożyła mi na ustach pocałunek.
Czyż jej się nie wydawało, że tym pocałunkiem bierze mnie napowrót w całkowite posiadanie ciałem i duszą nazawsze? Taki akt pojednania pochodzący od niej tak wstrzemięźliwej i dumnej, czyliż nie oznaczał, że pragnie odtąd zapomnieć wszystko, że już wszystko zapomniała, by rozpocząć zemną nowe teraz życie? Jakże mogłaby oddać się mej miłości z większym wdziękiem, z większą ufnością? W tej jednej chwili siostra stawała się kochanką. Siostra niepokalana zachowała we krwi i w głębi żył swoich pamięć mych pieszczot, tę pamięć organiczną wrażeń, tak żywą i tak uporną u kobiety. Myśląc o tem wszystkiem, kiedy się sam znalazłem, doznałem fragmentarnej wizyi dawno ubiegłych wieczorów.
„Zmrok czerwcowy, gorący, cały różowy, podczas gdy w powietrzu unosi się fala woni, tak straszliwy dla samotnika, dla tych, którzy czegoś żałują, lub czegoś pragną. Wchodzę do pokoju. Juliana siedzi przy oknie z książką na kolanach, jakaś osłabła, blada bardzo, na wpół omdlała. — Juliano! — Drgnęła, prostuje się. — Co robisz? — Nic — odpowiada. Ale w jej czarnych oczach maluje się nieokreślone pomieszanie, jak gdyby chciała coś stłumić, niewymowny gwałt sobie zadając.“
Ileż razy musiała ona znosić te tortury od dnia smutnego wyrzeczenia się! Myśl moja zatrzymała się na obrazach, świeżo zbudzonych przez fakt tak drobny. Szczególniejsze podniecenie, jakie okazała dziś Juliana, przywiodło mi na pamięć rozmaite przykłady jej wrażliwości fizycznej, tak bardzo rozwiniętej. Kto wie, czy choroba nie wzmogła jeszcze tej drażliwości. A ja, będąc z natury ciekawy, zepsuty i przewrotny, wyobrażałem sobie, że wątłe życie rekonwalescentki pod wpływem moich pieszczot w płomień się roznieci; sądziłem takie, że ta rozkosz mieć będzie w sobie urok kazirodztwa. „A gdyby z tego umarła?“ — myślałem. Niektóre orzeczenia lekarza złowróżbne przyszły mi na pamięć. I z racyi tego okrucieństwa, jakie zawsze mieści się na dnie serca każdego zmysłowego mężczyzny, niebezpieczeństwo zamiast mnie przerażać, jeszcze bardziej pociągało. Badałem dokładnie moje uczuciu z tym rodzajem gorzkiego upodobania, zmieszanego z obrzydzeniem, jakie zawsze wnosiłem do każdej analizy wewnętrznych przejawów, doprowadzającej do znalezienia jednego dowodu więcej na podstawową nikczemność ludzkiej natury. Dlaczego natura ludzka mieści w sobie tę okropną zdolność odczuwania jeszcze gwałtowniejszej rozkoszy, skoro ma świadomość, że rozkosz to przynosi szkodę tej istocie, od której ją bierze? Dlaczego nasienie tej przewrotności zbrodniczej, takim przejmującej wstrętem, odnajduje się w każdym mężczyźnie, co kocha i co pożąda.
Uwagi te więcej daleko jeszcze niż pierwszy popęd dobroci i litości, uwagi te chorobliwe doprowadziły w ciągu nocy do utrwalenia we mnie poprzednich projektów, na korzyść zwodzonej istoty. Zdala nawet Nieobecna zatruwała mi jeszcze duszę. Aby zwyciężyć opór mego egoizmu, potrzeba mi było przeciwstawić obrazowi uroczej deprawacyi tej kobiety, obraz nowej deprawacyi, nader rzadkiej, którą postanawiałem sobie kultywować dowolnie w uczciwem bezpieczeństwie domowego ogniska. Wtedy z tą zdolnością alchemika, którą miałem do kombinowania rozmaitych produktów mojego umysłu, począłem analizować cały szereg charakterystycznych stanów ducha, utrwalonych we mnie przez Julianę w różnych epokach naszego wspólnego pożycia i wyciągałem z nich niektóre żywioły, mogące mi posłużyć do zbudowania nowego sztucznego stanu, szczególniej odpowiedniego do wzmożenia siły wrażeń, jakich chciałem doświadczyć. Tak naprzykiad w celu uczynienia donioślejszą jeszcze rozkoszy „kazirodztwa,“ która mnie pociągała, podniecając moją znikczemniałą wyobraźnię, starałem się uprzytomnieć Sobie te chwile, gdzie głębszem było we mnie dla niej „uczucie braterskie“, gdzie szczerzej patrzałem na Julianę w tej roli siostry.
A ten, co zagłębiał się w tych nędznych subtelnościach maniaka, był tym samym człowiekiem, który przed kilku zaledwie godzinami czuł, jak mu serce uderzało naiwnem wzruszeniem dobroci, pod blaskiem tylko nieprzewidzianego uśmiechu! Te napady tak sprzeczne składały jego życie, życie w sobie nielogiczne, złożone z oderwanych żywiołów, niepowiązane z sobą, luźne, bezświadome. Były w nim wszelkiego rodzaju kierunki, możliwość wszelkich kontrastów, a pośród tych kontrastów nieskończoność stopni pośrednich, a między temi popędami cała nieskończoność kombinacyj. Zależnie od czasu i miejsca, a także od jakiegoś przypadkowego wstrząśnienia, spowodowanego okolicznościami, od jakiegoś nie nieznaczącego faktu, jednego często słowa, zależnie od wpływów wewnętrznych, daleko jeszcze niedocieklejszych, stała głębia jego istoty, przyoblekała kształty najbardziej zmienne, najulotniejsze a zarazem najdziwniejsze. W takich razach jądro jego istoty gdzieś ginęło zupełnie; osobistość jego stawała się inną już zgoła osobistością. Ciche fale krwi i idei naprzemian wywoływały na stałem tle jego istoty, bądź to stopniowo, bądź nagle w jednej chwili, dusze jakieś nowe. Był on „wieloduszuym“.
Kładę nacisk na ten epizod, ponieważ rzeczywiście zaznacza on punkt decydujący.
Następnego dnia 2 rana, zbudziwszy się, zachowałem zaledwie niejasne jakieś wspomnienia tego wszystkiego, co zaszło. Nikczemność i niepokój przejęły mnie natychmiast znowu, gdym miał przed oczyma drugi list Teresy Raffi, naznaczający na 21 nasze spotkanie we Florencyi i dający mi ścisłe instrukcye. Dzień 21 przypadał na niedzielę a we czwartek, 18-go, Juliana miała wstać po raz pierwszy z łóżka. Rozbierałem długo wszystkie możliwości, rozważałem sam z sobą wszystkie pro i contra tej sprawy, a rozważając, poczynałem wchodzić z sobą w kompromisy. „Niezawodnie rzecz to niewątpliwa — zerwanie jest potrzebnem, nieuniknionem. Ale jak tu zerwać? Pod jakim pozorem? Mogęż zawiadomić Teresę o mem postanowieniu poprostu listem? Ostatnia odpowiedź moja była jeszcze tak gorącą, namiętną, tyle w niej było szału żądzy. Jak usprawiedliwić tę zmianę nagłą? Czyż ta biedaczka zasłużyła na cios tak nieprzewidziany i tak brutalny? Kochała mnie bardzo, kocha dotąd, a był nawet czas taki, w którym dla mnie narażała się na niebezpieczeństwa. A i ja ją kochałem, ja również... kocham ją dotąd. Namiętność nasza, gwałtowna i dziwna, znaną jest powszechnie i ona budzi również zazdrość i ona również jest śledzoną... Iluż mężczyzn pragnęłoby zająć moje miejsce! Jest ich zbyt wielu, by ich można policzyć. Czyniąc przegląd pospieszny mych rywali najniebezpieczniejszych, tych, których lękać się mogłem najwięcej, moich następców najprawdopodobniejszych, przedstawiałem sobie postacie ich w wyobraźni. „Czyliż jest w Rzymie kobieta więcej złotowłosa, większym obdarzona czarem, więcej godna pożądania?“ Ten sam ogień, którym zapłonęła wczoraj wieczorem krew moja, przebiegł mi znowu po wszystkich żyłach i myśl zrzeczenia jej się dobrowolnie wydała mi się niedorzecznością, czemś niedopuszczalnem zupełnie. „Nie, nie, nigdy nie będę miał tyle siły! nigdy nie będę chciał ani będę mógł nawet.“
Skoro ten zamęt uspokoił się nieco, w dalszym ciągu przystąpiłem do bezowocnych moich debatów, zachowując przecież w głębi duszy tę pewność, że kiedy nadejdzie godzina, niepodobieństwem dla mnie będzie wyrzec się tego wyjazdu. Miałem jednak odwagę, opuściwszy pokój rekonwalescentki, cały drżący jeszcze ze wzruszenia, miałem tę odwagę niezmierną odpisać tej, która mnie przyzywała: „Nie przyjadę.“ Wymyśliłem jakiś pretekst i — pamiętam to dokładnie, że rodzaj jakiegoś instynktu podszepnął mi, by wybrać teki, któryby jej się nie wydał zbyt ważnym. „Spodziewasz się zatem, że nie będzie przywiązywać wielkiej wagi do twej wymówki, i że ci każe przyjechać?“ — pytał mnie głos jakiś wewnętrzny. Czułem się bezbronnym wobec tego sarkazmu i rozdrażnienie, trwoga jakaś dzika ogarnęły mnie, nie dając już spokoju. Czyniłem wysiłki niesłychane, by w obecności Juliany i matki mojej odgrywać dalej komedyę; starannie unikałem wszelkich sam na sam z biedną oszukiwaną; w każdej chwili zdawało mi się, że czytam w jej oczach słodkich i wilgotnych pojawienie się tam zwątpienia, zdawało mi się, że widzę cień jakiś na jej czystem czole.
W środę otrzymałem telegram rozkazujący, pełen gróźb. Aiboż nie oczekiwałem go potrosze? „Albo przyjedziesz, albo nie zobaczysz mnie już więcej. Odpowiedz.“ Odpowiedziałem: „Przyjadę.“
Jak skoro tylko to zrobiłem, pod wrażeniem tego rodzaju bezświadomego podniecenia, które w życiu towarzyszy zawsze wszystkim czynom stanowczym, poczułem szczególniejszą ulgę na widok obrotu określonego, jaki przybierały sprawy. Uczucie własnej mojej nieodpowiedzialnością konieczności tego, co ma stać się jeszcze, stało się we mnie głębokiem. „Jeżeli, mając świadomość złego, jakie popełniam, potępiając się sam nawet za czyn ten, nie byłem w stanie postąpić inaczej, to znak, że jestem posłuszny sile wyższej a nieznanej. Jestem ofiarą fatum okrutnego, szyderskiego i niepokonanego.“
Niemniej przeto zaledwie noga moja przestąpiła próg pokoju Juliany, poczułem, jak ciężar jakiś niezmierny spadł mi na serce i zatrzymałem się, zachwiałem na tym progu po za portyerą, co mnie przysłoniła. „Wystarczy jej jedno spojrzę nie, by odgadła wszystko,“ myślałem tracąc głowę. I omal już nie zawróciłem się wylękły. Ale ona głosem, który nigdy jeszcze nie wydał mi się tak słodkim, spytała:
— To ty, Tullio?
Wtedy postąpiłem o krok. A ona zawołała spojrzawszy na mnie:
— Co ci jest? Czyś ty chory?
— Zawrót głowy... Ale to już przeszło — odpowiedziałem.
I dodawałem sobie odwagi tą myślą: „Nie odgadła.“
W rzeczy samej nie domyślała się niczego i dziwnem mi się wydało, że tak jest. Miałżem ją przysposobić na cios brutalny? Miałżem wypowiedzieć wszystko otwarcie, czy wymyślić nowe jakieś kłamstwo przez litość dla niej? Albo też najlepiej może będzie wyjechać niespodziewanie, niezawiadomiwszy ją i pozostawiając tylko list, w którym złożę jej moją spowiedź? Jaki był najlepszy sposób, najmniej trudny dla mnie, najmniej okrutną czyniący niespodziankę?
W tych rozmyślaniach trudnych jakiś instynkt nieszczęsny skłaniał mnie do zajmowania się raczej własną moją ulgą, niż oszczędzeniem jej przykrości. I bez wszelkiego wątpienia byłbym wybrał sposób niespodzianego wyjazdu i listu wyjaśniającego następnie, gdyby nie to, że wzgląd na matkę stawał temu na przeszkodzie; należało bezwarunkowo oszczędzać matkę zawsze, bądź co bądź, za wszelką cenę. Na ten raz znowu nie mogłem uchronić się od sarkazmu wewnętrznego. „Za wszelką cenę? Co za wspaniałomyślność! Ale dajże pokój i dla ciebie przecież wielce jest dogodnym powrót do dawnego układu, a obok tego przedstawia to największą jeszcze pewność. Na ten raz jeszcze, jeśli tego żądasz, ofiara silić się będzie na uśmiech, czując, że umiera. Licz zatem, serce szlachetne! na nią i nie zajmuj się bezpotrzebnie resztą.
Czasami rzeczywiście człowiek znajduje w pogardzie szczerej, najwyższej samego siebie przyjemność szczególniejszą.
— Tullio, o czem ty myślisz? — spytała mnie Juliana z gestem naiwnym, dotykając końcem palca czoła między brwiami, jak gdyby chciała zatrzymać myśl moją.
Ująłem jej rękę nic nie odpowiadając. A milczenie moje, które mi się wydało ważną już poszlaką, wystarczyło, by zmienić znowu stan mego umysłu. Było tyle łagodności w głosie, w tym ruchu biednej nieświadomej niczego kobiety, że rozrzewniłem się, że poczułem znów w duszy brzask wzruszenia denerwującego, które wyciska łzy i które zwie się „litością nad samym sobą.“ Czułem potrzebę dominującą wywołania dla siebie litości, pragnąłem koniecznie pożałowania innych. Równocześnie głos wewnętrzny szeptał mi: „Skorzystaj z tego usposobienia duszy, ale nateraz nic nie odsłaniaj jeszcze. Przesadzając tylko nieco, podnosząc o jeden ton diapazon tego usposobienia dojdziesz bez trudu do łez. Znasz dobrze cudowny skutek, jaki wywierają na kobietę łzy mężczyzny przez nią kochanego. Juliana będzie niemi wzruszona do głębi, a ty, ty wydasz się zgnębiony wielką jakąś boleścią. Później, jutro, skoro jej oznajmisz prawdę, przypomnienie tych łez podniesie cię w jej umyśle. Będzie mogła pomyśleć sobie: — To więc była przyczyna, dla której płakał wczoraj tak gorzko! Biedny on, biedny! — I zyskasz tyle na tem, że nie będą cię już uważać za egoistę ohydnego; przeciwnie, przypuszczać będą, żeś staczał walkę wszelkiemi siłami z niewiedzieć jaką potęgą fatalną, że dotknięty jesteś niewiedzieć jaką chorobą nieuleczalną, że w piersi nosisz serce rozdarte. Korzystaj zatem, korzystaj ze sposobności!“
— Ty masz „coś na sercu?“ — spytała mnie Juliana cichym, pieszczotliwym głosem, pełnym ufności.
Ja pochyliłem głowę i z pewnością byłem wzruszonym. Ale zajęcie się temi „pożytecznami“ łzami stawało na przeszkodzie uczuciu rzeczywistemu, tamowało jego szczerość i skutkiem tego opóźniało zjawisko fizyologiczne łez. „A gdybym nie mógł płakać? Gdyby łzy nie przyszły?“ myślałem z śmiesznem przerażeniem, jak gdyby los mój zawisł od tego drobnego faktu materyalnego, do sprowadzenia którego nie wystarczała sama tylko moja wola. A jednak głos tenże sam zawsze szeptał mi: „Co za szkoda! Co za szkoda! Niepodobna o sposobność pomyślniejszą. W tym pokoju niemożna widzieć się dokładnie. Jakiż to byłby efekt, takie łkanie w półcieniu!“
— Nie odpowiadasz mi nic, Tullio? — podjęła Juliana po krótkiej obwili milczenia, przesuwając mi ręką po czole i włosach, aby mnie znaglić do podniesienia twarzy. Mnie przecież wszystko powiedzieć możesz, wiesz dobrze.
Ah! to prawda, odtąd nigdy już nie słyszałem głosu ludzkiego tak dziwnej słodyczy. Matka moja nawet nigdy nie umiała tak przemówić do mnie.
Oczy moje zaszły wilgocią i poczułem na rzęsach ciepło łez. „Prędko, to chwila właściwa, teraz należy wybuchnąć.“ Ale była to tylko łza jedyna. I mamże uczynić to wyznanie poniżające? ale do komedyj właśnie podobnych drobnostek zniżają się przejawy większej części wzruszeń ludzkich i podniosłem twarz, by ułatwić Julianie jej spostrzeżenie; przez chwilę nawet przejęty byłem obawą szaloną, że w ciemności może nie zobaczyć jej błysku. Aby poniekąd zwrócić jej uwagę, wydałem silne i głębokie westchnienie, jak się czyni, chcąc powstrzymać wydzierające się łkanie. Ona zaś zbliżywszy twarz swoją do mojej, by mi się przypatrzeć zblizka, zaniepokojona mojem przedłużającem się milczeniem, powtórzyła
— Czemu mi nie odpowiadasz?
Wówczas spostrzegła snać łzę i aby się upewnić, pochwyciła obie dłonie moją głowę, przechyliła ją w tył nieco giestem niemal brutalnym.
— Płaczesz?
Głos jej był dziwnie zmieniony.
Ja oswobodziłem się ździwiony, podniosłem, by uciec, jak człowiek, który nie może już zapanować nad ciężkiem jakiemś zmartwieniem.
— Adieu, adieu. Pozwól mi odejść. Do widzenia, Juliano.
I szybko opuściłem pokój.
Kiedy zostałem sam, czułem teraz obrzydzenie dla siebie samego.
Była to wigilia uroczystości rodzinnej, wydawanej na cześć rekonwalescentki. Kiedy w kilka godzin później powróciłem do niej, by jak zwykle być obecnym przy jej obiedzie, zastałem ją w towarzystwie mej matki. Matka spostrzegłszy mnie zawołała zaraz:
— Zatem jutro dla nas święto, Tullio.
Juliana i ja spojrzeliśmy na siebie wzajem niespokojnie. Potem zaczęliśmy rozmawiać o dniu jutrzejszym, o godzinie, kiedy chorej wstać należy, o tysiącu drobnych szczegółów, wszystko to jednak z pewnego rodzaju wysiłkiem. Myśli obojga czem innem były zajęte. Ja życzyłem w duszy, żeby nas matka nie zostawiła samych tylko.
Powiodło mi się; matka wyszła raz jeden tylko z pokoju i powróciła niemal natychmiast. W trakcie jej nieobecności Juliana rzuciła mi szybko to pytanie:
— Co tobie było wtedy? Czy mi nie zechcesz powiedzieć?
— Nie, nie...
— Widzisz, jak mi zatruwasz jutrzejszą uciechę.
— Nie, nie... powiem ci, powiem... ale później. Nateraz zapomnij o tem, proszę cię.
— Bądź dobry!
Matka powracała z Manią i Natalką. Akcent jednak, z którym Juliana wymówiła te słów kilka, wystarczył, by mnie upewnić, że nie domyślała się nic a nic prawdy. Być może wyobrażała sobie, że ten smutek wywoływało we mnie wspomnienie przeszłości, nie dającej się wymazać, ni odpokutować; może przypuszczała, że dręczą mnie wyrzuty sumienia, że mi żal, iż jej tyle przyczyniłem cierpień, że lękam się, czy otrzymam od niej przebaczenie całkowite.
Następnego poranka raz jeszcze doznałem silnego wzruszenia. Czyniąc zadość jej życzeniu, czekałem w przyległym pokoju, kiedy posłyszałem nagle głos jej dźwięczny, przywołujący mnie:
— Chodź, Tullio!
Wszedłszy zobaczyłem ją stojącą; wydała mi się wyższą, smuklejszą, wątlejszą jeszcze. Przybrana w rodzaj tuniki obszernej i powiewnej, o długich prostych fałdach, uśmiechała się jakby niezdecydowana, ledwie zdolna utrzymać się na nogach, z odsuniętemi nieco od ciała rękoma, snać dla utrzymania równowagi, zwracając się kolejno to do matki mojej, to do mnie.
Matka moja wpatrywała się w nią z rozrzewnieniem nieopisanem, gotowa w każdej chwili ją podtrzymać. Ja takie wyciągałem ku niej ręce, jakby w obawie, by nie upadła.
— Nie, nie, proszę was — zawołała — pozwólcie mi, pozwólcie. Mocna już jestem; dojdę sama zupełnie do fotelu.
Wysunęła nogę, zrobiła jeden krok powoli. Twarz jej rozświeciła się radością dziecięcą.
— Ostrożnie, Juliano!
Postawiła jeszcze dwa czy trzy kroki; potem, przejęta nagłą trwogą obawą szaloną, że mogłaby upaść, wahała się przez chwilę w wyborze między matką a mną i wkońcu rzuciła się w moje objęcia, upadając mnie na piersi całym ciężarem, drżąca cała, jakby rozszlochana. Przeciwnie tymczasem śmiała się, cokolwiek przygnębiona tylko przestrachem; a ponieważ nie miała na sobie gorsetu, ręce moje poprzez materyę sukni poczuły ciało jej cienkie i wątłe, pierś moja czuła ją drżącą i schorzałą, nozdrza moje odetchnęły wonią jej włosów, oczy dostrzegły dobrze znane ciemne znamię na jej szyi.
— Zlękłam się — mówiła głosem urywanym, zdyszana i śmiejąca się równocześnie — zlękłam się, że mogę upaść.
I kiedy, chcąc popatrzeć na matkę moją prze chyliła nieco w tył głowę, nie opuszczając mej piersi, spostrzegłem nieco dziąseł jej bezkrwistych i białka oczu i coś kurczowego w twarzy całej. I odczułem, że trzymam w ramionach biedną, nadczułą istotę, głęboko zaniepokojoną swą chorobą o nerwach rozstrojonych, żyłach zubożonych ze krwi, może już nieuleczalnych. Równocześnie jednak przychodziło mi na myśl jej przeobrażenie owego wieczora pocałunku niespodziewanego i to dzieło miłosierdzia, miłości i odmiany, którego wyrzekałem się, raz jeszcze wydało mi się dziełem wzniosłem, niezmiernie pięknem.
— Tullio, zaprowadź mnie do fotelu — rzekła.
Podtrzymując ją ramieniem, wpół objętą, doprowadziłem ostrożnie; dopomogłem jej usiąść, ułożyłem przy oparciu poduszki puchowe i przypominam sobie, że wybierałem najwytworniejszą, by na niej oparła głowę. Potem, aby jej podsunąć poduszkę pod nogi, przyklęknąłem i spostrzegłem popielatą jej pończoszkę i pantofel, osłaniający zaledwie kawałek stopy. Jak „owego wieczora“ i dziś ścigała każdy ruch mój spojrzeniem pieszczotliwem. A ja z umysłu przedłużałem posługi. Przysunąłem mały stoliczek do herbaty, postawiłem na nim wazon kwiatów świeżych, położyłem książkę, nóż ze słoniowej kości do przecinania kartek. Bez obmyślonego naprzód planu w posługi moje kładłem pewien odcień gorliwości przesadzonej.
Głos ironiczny podjął znowu: „Bardzo zręcznie! To ci ogromnie pomoże, takie postępowanie w oczach matki... Jakżeby mogła coś podejrzewać, będąc świadkiem podobnych scen czułości? Zresztą ten odcień przesady nic nie psuje: zacna ta kobieta nie widzi zbyt daleko. Dalej tak, dalej. Wszystko idzie wybornie. Odwagi tylko!“
— O! jak tu dobrze! — zawołała Juliana z westchnieniem ulgi, przymykając na wpół powieki. — Dziękuję ci, Tullio!
W kilka minut później, kiedy matka moja wyszła i kiedy zostaliśmy sami, powtórzyła z akcentem cieplejszym jeszcze, głębokim:
— Dziękuję ci!
I podniosła ku mnie rękę, abym ją ujął w moje. Ponieważ miała rękawy szerokie, ruch ten odkrył ramię po łokieć niemal. I ręka ta biała a wierna, która ofiarowała mi miłość, wyrozumienie, pokój, ziszczenie marzeń, zapomnienie, wszystko, co jest pięknego i co jest dobrego na święcie, drżała przez sekundę w powietrzu, wyciągnięta ku mnie jakby z darem ostatnim, ofiarą najwyższą, ostateczną.
Zdaje mi się, że w godzinę śmierci, w chwili stanowczej, kiedy nadejdzie kres mych cierpień, ten gest, ten tylko jedynie, stanie mi przed oczyma; pośród wszystkich obrazów życia minionego niezliczonych — nic nie zobaczę więcej nad ten ruch wymowny.
Myślą wracając do tej chwili, nie udaje mi się dziś odtworzyć dokładnie ówczesnego stanu duszy.
Co stwierdzić mogę, to jedynie to, że w tej chwili jeszcze pojmowałem całą niezmierną ważność sytuacyi i doniosłość ogromną czynów dokonywujących się lub mających się dokonać. Miałem, czy też wydawało mi się że mam świadomość zupełną i sąd niezaćmiony. Dwa procesy psychologiczne rozwijały się równocześnie we mnie, nie mieszając się z sobą bynajmniej, dokładnie oddzielone od siebie, równoległe. W jednym z nich przeważało, złączone z litością dla biednej tej istoty, której miałem zadać cios w samo serce, uczucie gorzkie jakiegoś żalu za tem, co mi ofiarowano, a co miałem odtrącić. W drugiem przewężało, obok żądzy gwałtownej dla nie obecnej kochanki, uczucie egoistyczne, rozbiera ące chłodno okoliczności, mogące sprzyjać mej bezkarności. Ta równoległość dwu procesów duchowych nadawała życiu memu wewnętrznemu siłę jakąś niezwykłą i ruch przyspieszony.
Chwila stanowcza nadeszła. Mając wyjechać jutro, nie mogłem już zwłóczyć dłużej. Ażeby cała sprawa nie wyglądała zbyt podejrzanie i nie czyniła wrażenia skandalu, potrzeba było koniecznie, tego ranka jeszcze, przy śniadaniu zawiadomić matkę o moim wyjeździe i wynaleźć dlań pozór prawdopodobny. Trzeba było koniecznie także, przed zawiadomieniem matki, uprzedzić o całej rzeczy Julianę, aby przeszkodzić jakiejś zwłoce niepożądanej. „A jeśli Juliana wybuchnie wreszcie? Jeśli w uniesieniu boleści i oburzenia odsłoni prawdę przed matką? Jak otrzymać od niej obietnicę milczenia, ten nowy akt abnegacyi?“ Aż do ostatniej chwili rozważałem w duszy. „Czy zrozumie rzecz całą odrazu, za pierwszem słowem zaraz? A gdyby nie zrozumiała? Gdyby spytała mnie niewinnie o powód mojej podróży? Co jej odpowiem? Ale ona zrozumie. Niepodobna, aby już nie doszło do jej uszu, za pośrednictwem którejś przyjaciółki, takiej pani Talice naprzykład, że Teresa Raffo opuściła Rzym.“
Siły poczynały mnie opuszczać. Nie byłbym mógł dłużej powstrzymać wybuchu, który wzrastał z każdą minutą. Całym wysiłkiem nerwów zdecydowałem się, a ponieważ ona mówiła, pragnąłem. aby ona sama dała mi sposobność zadania ]ej ciosu.
Mówiła o tysiącu najrozmaitszych rzeczy a przedewszystkiem o przyszłości z wymową niezwykłą. To nieokreślone, coś kurczowego, które w niej zauważyłem już poprzednio, teraz wydało roi się wyraźniejszem jeszcze. Stałem wciąż po za jej fotelem; dotychczas unikałem jej spojrzeń za pomocą zręcznych manewrów po pokoju, uważając wciąż na to, by pozostawać po za fotelem, zajęty bądzto przytwierdzaniem firanek u okna, bądź układaniem książek w małej biblioteczce, bądź zbieraniem na dywanie opadłych listków z bukietu róż, co stał na stoliku. Stojąc nad nią obserwowałem przedział jej włosów, długie rzęsy wygięte, lekkie drżenie piersi i jej ręce, te piękne ręce oparte na poręczach fotelu, rozłożone jak w owym dniu i blade jak w owym dniu, w którym „nie różniły się od płótna, chyba tylko kolorytem błękitnym żyłek.“ Och! w owym dniu! Nie upłynęło od niego tydzień jeszcze. Dlaczegóż ten dzień wydawał mi się tak dalekim?
Stojąc po za nią, w tym stanie nadzwyczajnego naprężenia, powiedziałbym, niemal wciąż na czatach, wyobraziłem sobie, że instynktownie może czuje ona niebezpieczeństwo, zawisłe nad jej głową, wyobraziłem sobie, że odgaduję w niej rodzaj nieokreślonej jakiejś przykrości. Raz jeszcze serce moje ścisnęło się nieopisanym bólem.
Nakoniec rzekła mi;
— Jutro, jeśli mi będzie lepiej, wyprowadzisz mnie na taras, na świeże powietrze...
Przerwałem jej.
— „Jutro“ mnie tu nie będzie.
Drgnęła na dźwięk szczególny mego głosu Słuchałem nie słysząc:
— Wyjeżdżam...
Dodałem jeszcze, wysiłkiem gwałtownym chcąc rozwiązać sobie język zdrętwiały, jak u człowieka, co powtórnym ciosem dobić chce swoją ofiarę:
— Wyjeżdżam do Florencyi.
— Ach!
Nagle zrozumiała wszystko. Szybkim ruchem odwróciła się, wyprężyła się na poduszkach, aby mi w twarz spojrzeć i w tej pozie tragicznej ujrzałem znowu białka jej oczu, dziąsła jej bezkrwiste.
— Juliano — wybąknąłem, nie mogąc powiedzieć nic więcej, pochylony ku niej, w obawie, by nie zemdlała.
Ale spuściła powieki, poprawiła się na siedzeniu, skurczyła, zamknęła w sobie nagle, jakby przeszedł ją wielki jakiś chłód naraz. Pozostała tak kilka minut z oczyma zamkniętemi, z zaciętemi usty, nieporuszona. Tylko pulsacya arteryi mózgowej, widoczna na szyi i od czasu do czasu kurcz rąk, zwisłych bezwładnie, okazywały, że żyje.
Nie byłoż to zbrodnią? Tak, to było, pierwszą“ z moich zbrodni i bezwątpienia nie najmniejszą.
Wyjechałem w okropnych okolicznościach. Nieobecność moja trwała przeszło tydzień. Za powrotem i dni następnych sam podziwiałem bezwstyd mój cyniczny. Urzeczony byłem formalnie rodzajem czaru, który obalał we mnie wszelkie poczucie moralne i który czynił mnie zdolnym do wszelkich najcięższych niesprawiedliwości, najgorszych okrucieństw. Na ten raz jeszcze Juliana okazała siłę woli prawdziwie zdumiewającą; na ten raz jeszcze umiała milczeć. Wydała mi się zamkniętą w milczeniu, niby w nieprzeniknionej zbroi z djamentu.
Wyjechała do Badioli, razem z córkami i matką moją. Mój brat im towarzyszył. Ja zostałem w Rzymie.
Wówczas to rozpoczęła się dla mnie epoka nędzy okropnej, ponurej; samo wspomnienie jej wystarcza, by mnie upokorzyć i napełnić wstrętem. Owładnięty uczuciem, które bardziej mi każde inne porusza w człowieku błoto jego natury, przecierpiałem wszystkie męczarnie, na jakie tylko skazać może kobieta duszę słabą, namiętną i wiecznie rozbudzoną. Ogień straszliwy zazdrości zmysłowej, rozżarzony podejrzeniem, wysuszył we mnie wszystkie źródła uczciwe, podsycany całym fermentem, złożonym w niższych pokładach natury mojej zwierzęcej.
Nigdy Teressa Raffo nie wydała mi się tak godną pożądania, jak od dnia, kiedy złączyłem ją nierozerwalnie z obrazem nieszlachetnym, z brudem i kałem. Ona zaś czyniła dla siebie broń nawet z mej pogardy, by nią podsycać moją żądzę. Dzikie męki, istne męki konania, uciechy spodlone, upokorzenia hańbiące, nikczemne ustępstwa, proponowane i przyjmowane bez zarumienienia, łzy stokroć bardziej cierpkie, jak wszelkie trucizny, szaleństwa nagłe, co mnie popychały aż do granic obłędu, upadki tak gwałtowne w przepaść rozwiązłości, że przez długie dni po nich pozostawałem zbydlęcony, wszystkie nędze i wszystkie sromoty namiętności cielesnej, rozjątrzonej zazdrością, wszystko to, tak, wszystko poznałem. Stałem się obcym w własnym domu moim; obecność Juliany była już dla mnie tylko przykrością. Czasami przechodziły całe tygodnie, w których nie odezwałem się do niej ani jednem słowem; pogrążony w męczarni mej wewnętrznej, nie widziałem jej, nie słyszałem. Były chwile, w których podniósłszy na nią oczy, zdumiony bywałem jej bladością uderzającą, wyrazem jej fizyonomii, takim lub innym szczegółem jej twarzy, jak gdyby to były rzeczy nowe, niespodziewane, obce całkiem; nie mogłem żadną miarą odzyskać całej świadomości życia rzeczywistego. Wszystkie czyny obecnego jej życia były mi nieznane, nie czułem potrzeby badania ich, pytania o nie; nie doznawałem względem niej ani zajęcia, ani obawy. Niepojęta jakaś zaciętość zbroiła mnie wobec niej w pancerz nieprzenikniony. Więcej: zdarzało mi się, żem czuł do niej niejasną, niewytłamaczoną jakąś urazę. Pewnego dnia zobaczyłem ją śmiejącą się i śmiech ten podrażnił mnie; rozgniewał nieomal.
Innego dnia znowu doznałem dziwnego wzruszenia posłyszawszy, że śpiewa w oddalonym pokoju, Śpiewała aryę z „Orfeusza“: Cóż pocznę bez Eurydyki?... Był to od długiego już czasu pierwszy jej śpiew, nucony pośród kręcenia się po domu, pierwszy raz ja to słyszałem. „Czemu śpiewała? Więc była wesołą? Z jakimże stanem jej duszy stał w związku ten wylew niezwykły?“ Jakiś niepokój niewytłomaczony owładnął mną. Nie zastanawiając się, podszedłem do niej, wołając ją po imieniu.
Kiedy zobaczyła mnie wchodzącego do pokoju, była zdumiona i przez chwilę stała osłupiała, widocznie była zadziwioną.
— Śpiewasz? — powiedziałem, byle coś powiedzieć, zakłopotany, zdziwiony sam dziwacznością tego, co robiłem.
Ona uśmiechnęła się tym swoim nieokreślonym uśmiechem, nie wiedząc, co odpowiedzieć, nie wiedząc, jakie stanowisko zająć względem mnie. I zdawało mi się, że czytam w jej oczach ciekawość, pełną troski, której wyraz przelotny zauważyłem już niejednokrotnie: ciekawość współczującą, z jaką patrzy się na osobę podejrzewaną o obłęd, na maniaka. W rzeczy samej w tej chwili zobaczyłem obraz mój odbity w zwierciadle, naprzeciwko mnie wiszącego i uderzyła mnie ta twarz wychudła, te oczy zapadłe i podkrążone sinawemi kręgi, te usta nabrzękłe, ta cera zgorączkowana, która nie opuszczała mnie od miesiąca.
— Ubierasz się, by wyjść? — spytałem zakłopotany, zawstydzony niemal, nie znajdując na razie żadnego innego pytania, pragnąc tylko uniknąć milczenia.
— Tak.
Było to rankiem, w listopadzie. Stała właśnie przy stoliku, przybranym koronkami, na którym błyszczały niezliczone drobnostki, służące dziś do uwydatnienia piękności kobiecej. Miała na sobie kostium z wigoniu ciemnej barwy i trzymała jeszcze w ręku grzebień z jasnego szyldkretu, w srebrnej oprawie, ubiór, prosty niezmiernie krojem, uwydatniał postać jej smukłą a elegancką. Wielki bukiet chryzantemów białych, stojący na stoliku dosięgał jej do ramienia niemal. Słońce ostatnich dni lata św. Marcińskiego, wpadało przez okno a w tem świetle unosiła się woń „chypru“ i innego jakiegoś jeszcze perfumu, którego nie mogłem rozpoznać.
— Jakiegoż to perfumu teraz używasz? — spytałem.
Odpowiedziała.
— Grab apple.
Dodałem:
— Podoba mi się bardzo.
Wzięła ze stolika flakon i podała mi go. Oddychałem długo tym zapachem, byle tylko zająć się czemśkolwiek, byle zyskać na czasie do przygotowania nowego jakiegobądź frazesu. Nie udawało mi się otrząsnąć z pomieszania i nabrać zwykłe; pewności siebie. Czułem, że wszelka zażyłość poprzednia między nami jest skończona. Wydała mi się „jakąś inną kobietą.“ A jednak ta arya z „Orfeusza“ brzmiała mi wciąż jeszcze w uchu, wciąż niepokoiła jeszcze:

„Cóż pocznę bez Eurydyki?...“

W tem świetle ciepłem i złotawem, w tej woni tak rozkosznej, wśród przedmiotów, noszących na sobie piętno wdzięku kobiecego, echo tej starej nuty zdało się nabierać jakiejś pulsacyi życia tajemnego.

— Jakaż ładna ta aryjka, którą śpiewałaś przed chwilą — ozwałem się, idąc za popędem, który mi poddał niepokój.
— O tak, bardzo ładna! — zawołała.
Cisnęło mi się na usta pytanie: „Dlaczego ją śpiewałaś?“ Ale pohamowałem się i począłem w sobie samym szukać przyczyn tej ciekawości, co mnie dręczyła.
Nastała chwila milczenia. Ona paznokciem posuwała po zębach grzebienia, które wydawały zgrzyt stłumiony. Ten zgrzyt jest okolicznością, którą zapamiętałem nadzwyczaj dokładnie.
— Ubierałaś się do wyjścia. Nie przerywajże, proszę cię, — rzekłem.
— Mam już tylko włożyć okrycie i kapelusz. Która godzina?
— Trzy kwadranse na jedenastą.
— Jakto! już tak późno?
Wzięła kapelusz i woalkę i usiadła przed lustrem. Przypatrywałem jej się. Inne znów pytanie wydzierało mi się na usta: „Dokąd idziesz?“ Jakkolwiek jednak mogło się ono wydać zupełnie naturalnem, powstrzymałem je wszakże jeszcze i dalej przypatrywałem się Julianie uważnie.
Wydała mi się teraz, czem była w rzeczywistości: kobietą młodą, niezmiernie elegancką, o twarzy łagodnej i szlachetnej, pełną wytworności fizycznej wyrafinowanej, promieniejącą wyrazem siły moralnej, krótko mówiąc, kobietą zachwycającą, mającą wszystkie dane na to, by być kochanką równie pożądaną dla ciała jak dla umysłu. „A gdyby rzeczywiście była czyją kochanką“ — pomyślałem wówczas. Bez wątpienia niepodobieństwem jest, aby niejeden z młodzieży nie starał się o jej względy, wielu ich krąży dokoła niej niezawodnie: zbyt głośnem jest, że ją tak zaniedbuję, zbyt głośnemi moje szaleństwa. A jeśliby uległa, lub jeśli niewiele brak już do tego, by uległa tym podszeptom? Jeśli nakoniec uznała, że niepotrzebnem jest i niesłusznem poświęcać dłużej swą młodość? Jeśli nakoniec znudziła jej się ta abnegacya? Jeśli zapoznała się gdzie z jakimś człowiekiem, wyższym odemnie intelektualnie, uwodzicielem zręcznym a głębokim, który ją natchnął ponownie ciekawością, który ją skłonił do zapomnienia o niewiernym? A jeśli utraciłem już jej serce, które zbyt często deptałem bez miłosierdzia i bez wyrzutów sumienia. Trwoga nagła mnie ogarnęła a serce ścisnęło mi się tak mocno, że pomyślałem: „Niema sposobu, wyznam moje podejrzenie Julianie. Spojrzę jej prosto w o czy, pytając: — Czy zostałaś mi jeszcze „wierną?“ — I będę wiedział prawdę. Ona nie jest zdolną do kłamstwa.“
„Niezdolną do kłamstwa?“ Ach, ach, ach! Kobieta!... Co ty wiesz o tem? Kobieta zdolną jest do wszystkiego. Nie zapominaj o tem nigdy. Czasami płaszcz wielkiego bohaterstwa służy tylko do pokrycia jakiegoś pół tuzina kochanków. Poświęcenie! Abnegacya! To są pozory, wielkie słowa. Kto może kiedy dowiedzieć się prawdy? Przysięgnij, jeśli się odważysz, że żona twoja jest ci wierną; a mówię tu nie o jej wierności obecnej, ale o tej epoce, która poprzedziła chorobę. Przysięgnij zatem z zupełną pewnością, jeśli się tylko ośmielisz.“ I głos zjadliwy (ach, Tereso Raffo, jak twoja trucizna jest skuteczną!) ten głos podstępny wprawił mnie w drżenie.
— Nie niecierpliw się Tullio — ozwała się Juliana nieomal nieśmiało. — Czy nie zechciałbyś mi wpiąć tej szpilki w woalkę?
Trzymała ręce w górę podniesione i wygięte ku głowie z końcami woalki, którą białe jej ręce daremnie starały się spiąć. Poza jej pełną była gracyi. Białe palce nasunęły mi myśl: „Jakże to dawno nie uścisnęliśmy sobie wzajem dłoni? Och! te serdeczne i gorące uściśnienia, któremi niegdyś darzyła mnie jej ręka, jakby na dowód, że nie chowa do mnie żalu, że się nie czuje obrażoną! Dziś może ta ręka nie jest już czystą.“ I zapinając jej woalkę, doznałem nagłej odrazy myśląc o możliwości skalania.
Podniosła się i dopomogłem jej jeszcze do włożenia płaszczyka. Dwa czy trzy razy spojrzenia nasze spotkały się z sobą ukradkiem i ponownie zobaczyłem w jej źrenicach rodzaj niespokojnej ciekawości. Może zadawała sobie sama pytanie: „Poco on tu przyszedł? Poco tu siedzi? Co znaczy to jego pomieszanie? Czego on chce odemnie? Co ma się stać mogło?“
— Pozwól chwileczkę — powiedziała.
I wyszła z pokoju.
Słyszałem, że woła miss Edytę, nauczycielkę dzieci.
Kiedy zostałem sam, moje oczy mimowolnie zwróciły się ku biureczku, zasypanemu listami, biletami, książkami. Przybliżyłem się i oczy moje przez chwilę przebiegały te papiery, jak gdyby starały się odkryć... „co? dowód jakiś może?“ Odegnałem tę pokusę nizką a głupią. Patrzałem na książkę, oprawną w jakąś materyę starożytną, w której kartki włożony był sztylecik. Nie ukończyła jej widocznie czytać jeszcze, przecięła zaledwie do połowy kartki. Była to powieść świeża zupełnie Piotra Arborio „Tajemnica“. Przeczytałem na kartce tytułowej dedykacyę własnoręczną autora:

„Pani to,
Juliano Hermil, Turris Eburnea,
ofiaruję ten hołd niegodny,
F. Arborio

w dniu Wszystkich Świętych 85.“
Juliana znała zatem powieściopisarza? Jakiem było usposobienie jej względem niego. I przywoływałem na pamięć twarz delikatną i pociągającą literata, taką, jaką mi się przedstawiła, kiedy go widziałem kilkakrotnie na zebraniach publicznych. Rzecz pewna, że posiadał to wszystko, co mogło się podobać Julianie. Wedle obiegających pogłosek, miał on mieć szczęście do kobiet. Powieści jego, pełne skomplikowanej psychologii, czasami nadzwyczaj subtelne, często fałszywe w założeniu, zamącały spokój dusz sentymentalnych, zapalały wyobraźnie niespokojne, uczyły z najwyszukańszą elegancyą pogardy do życia powszedniego. „Agonia,“ „Prawdziwe katoliczka,“ „Angelika Doni“, „Jerzy Aliora,“ „Tajemnica“ kreśliły obrazy życia nadzwyczajnego, pełnego siły, jak gdyby życie było wielką pożogą niezliczonych postaci płomiennych. Każda z tych postaci staczała walki w imię swego urojenia, w wielkim jakimś pojedynku przeciw rzeczywistości.
Niepowszedni ten artysta, który w swych książkach przedstawiał się, że tak powiem, jak jakiś ekstrakt ulotniony ducha arcy-czystego, wszakże i na mnie samym wywierał pewien urok? Czyż nie mówiłem o jego „Jerzym Aliora“ że to książka „braterska?“ Czyliż nie dopatrywałem się w niektórych jego kreacyach literackich dziwnego podobieństwa z własną moją istotą wewnętrzną?“ „A jeśli też właśnie to powinowactwo osobliwe, istniejące między nami obydwoma: ułatwiało mu dzieło uwiedzenia, już może rozpoczęte? A jeśli i Juliana dała posłuch jego słowom dlatego, że dopatrzyła się w nim niektórych tych właściwości, które niegdyś we mnie ją zachwycały i wywoływały jej uwielbienie?“ myślałem z nowym przestrachem.
Powróciła do pokoju. Widząc u mnie w ręku tę książkę, rzekła mi z uśmiechem zakłopotania, zarumieniwszy się nieco:
— Coto oglądasz?
— Więc ty znasz tego Filipa Arborio? — spytałem ją bezzwłocznie, ale bez najmniejszej zmiany głosu, tonem najspokojniejszym, najnaturalniejszym, jaki przybrać mogłem.
— Tak — odpowiedziała z całą otwartością. — Przedstawiono mi go u Monterisich. Był tu nawet kilkakrotnie; ale przypadek zdarzył, że się z nim nie spotkałeś.
Jedno pytanie cisnęło mi się na usta. „Dlaczego jednak nigdy nikt mi o nim nie mówił?“ Ale powstrzymałem się. Jakże mogłaby mówić mi o nim, skoro zachowaniem mojem zerwałem od dłuższego już czasu wszelką wymianę przyjacielską nowin i zwierzeń?
— Jest on daleko prostszy w życiu niż w swych dziełach — mówiła dalej tonem swobodnym, naciągając z całą powolnością rękawiczki. — Czytałeś jego „Tajemnicę?“
— Tak, czytałem.
— A czy podobała ci się?
Bez zastanowienia, czając tylko potrzebę instynktową stwierdzenia mej wyższości w oczach Juliany, odpowiedziałem:
— Nie, to rzecz mierna.
Nakoniec rzekła:
— Teraz już idę.
I zwróciła się ku drzwiom. Szedłem za nią aż do przedpokoju, krocząc smugą woni wielce subtelnej, którą pozostawiała po za sobą. Przechodząc obok służącego powiedziała mi tylko:
— Do widzenia.
I elastycznym krokiem przeszła próg.
Powróciłem do mego pokoju, otwarłem okno, wysunąłem głowę, aby ją ścigać wzrokiem na ulicy.
Szła tym samym krok em szybkim po trotoarze wystawionym na słońce, wyprostowana, nie odwracając ani razu głowy na jedną lub drugą stronę. Przedzimowe promienie słońca złociło delikatnie kryształ nieba; ciepło spokojne łagodziło powietrze i przywodziło na pamięć woń fijołków nieobecnych. Niezmierny smutek zaciążył nademną, przytłaczał formalnie do krawędzi okna, o które tyłem oparty stałem, i stawał się nie do zniesienia.
Rzadko w mojem życiu cierpiałem tak jak pod wpływem tego podejrzenia, które naraz obalało całą wiarę moją w Julianę, wiarę tyloletnią. Rzadko utrata złudzenia wywołała w mej duszy podobną męczarnię. Ale cóż znowu? czyliż to prawda, że złudzenie zniknęło i że złe było bez ratunku? Nie mogłem, nie chciałem wyperswadować sobie tego. To wielkie złudzenie było towarzyszką całego mego życia błędów; odpowiadało ono nietylko wymogom mego egoizmu, ale także moim marzeniom estetycznym o dostojeństwie moralnem. „Ponieważ wielkość moralna jest rezultatem siły cierpień, nad któremi odnosi się zwycięztwo, trzeba było, aby módz wykazać swe bohaterstwo, przecierpieć wszystko to, co cierpiała z mojej przyczyny*. Ten aksyomat, którym często uspakajałem swoje wyrzuty sumienia, zakorzenił się głęboko w moim umyśle i wytworzył z najlepszej części mojego ja — widmo idealne, któremu poświęciłem rodzaj religijnej czci platonicznej.
Rozpustnik, pełen błędów, znużony użyciem z upodobaniem uznawałem w promieniu mego istnienia, duszę bogatą w surowe zasady, prawą i silną, duszę, do której zepsucie niema dostępu — i lubowałem się tą myślą, że dla takiej duszy jestem przedmiotem miłości, miłość wiecznej. Wszystkie moje ułomności, cała nędza moja moralna, cała słabość, znajdowały podporę w tem złudzeniu. Wierzyłem, że dla mnie stało się możliwem urzeczywistnienie marzenia wszystkich mężczyzn, żyjących życiem intelektualnem: być stale niewiernym jednej wiernej kobiecie.
„Czegóż ty szukasz? Wszystkich upojeń życia? Dobrze! Idź, biegaj, upajaj się. W domu twoim, podobna do przysłoniętego obrazu w sanktuaryum świątyni, w milczeniu pamięta o tobie taka istota i czeka na ciebie. Lampa, do której nie dolewasz już ani jednej kropli oliwy, płonie zawsze i nie zagasa“. Nie takiemże jest marzenie wszystkich mężczyzn intelektualnych?
A dalej: „Bez względu na to, o której godzinie, bez względu na to, po jakiej burzliwej przygodzie — ty ją zawsze zastaniesz za powrotem. Oczekiwała twego powrotu z ufnością, ale nie będzie ci opowiadać o tem oczekiwaniu. Złożysz głowę na jej kolanach — a ona końcem palców pieszcząc twoje skronie, zamagnetyzuje twoją boleść“.
Przeczuwałem, że kiedyś ja tak powrócę; skończę na tem, że powrócę po jednej z tych katastrof serdecznych, które przetwarzają mężczyznę. Każda rozpacz moja złagodzoną była tem tajemnem przeświadczeniem, że nie może zabraknąć mi nigdy tej cichej przystani, i w głębinę mego spodlenia trochę światła wpływało ku mnie od tej kobiety, która przez miłość dla mnie i przy pomocy mego dzieła wzniosła się na szczyty wielkości, najdoskonalej urzeczywistniając formę mego ideału.
Miałoż jedno podejrzenie wystarczyć do zniweczenia tego wszystkiego w jednej chwili? Przechodziłem w myśli od początku do końca całą tę scenę, jaka miała miejsce między mną a Julianą, od chwili, w której wszedłem do jej pokoju, aż do chwili, kiedy ona zeń wyszła. I daremnie przypisywałem główną część mego niepokoju wewnętrznego stanowi zdenerwowania przejściowego; nie mogłem pozbyć się szczególniejszego wrażenia, dającego się ściśle określić temi słowy: „Wydała mi się całkiem inną kobietą“. To pewna, że było w niej coś nowego zupełnie — ale co? Dedykacya Filipa Arborio miała raczej chyba znaczenie uspakajające. Czyż nie stwierdzała właśnie, że Turris Eburnea była niezdobytą? Ta kwalifikacya chwalebna poddaną została autorowi, bądź tu po prostu przez opinię nieskalaności, która otaczała nazwisko Juliany Hermil, bądź wreszcie przez niepowodzenie, jakiego doznał szturm przypuszczony i może przez odstąpienie od oblężenia rozpoczętego. Wynikało ztąd zatem, że „Wieża z kości słoniowej“ pozostała dotąd bez skazy.
Rozumując tak, by uspokoić gryzące podejrzenia, doznawałem jednak bezprzestannie w głębi serca niejasnej trwogi, jak gdybym obawiał się nagłej jakiejś ironicznej uwagi. „Wiesz przecież, że Juliana ma ciało niezwykłej białości. Jest blada, jak jej koszula, literalnie. Owa nazwa pobożna mogłaby więc bardzo dobrze ukrywać myśl arcyświecką“.. Ale to słowo „niegodny?“ Och, och! ileż tu subtelności!
Wybuch niecierpliwości i gniewu przerwał te rozmyślania upokarzające i bezowocne. Odsunąłem się od okna wzruszając ramionami, przeszedłem dwa czy trzy razy po pokoju, otwarłem jakąś książkę machinalnie, odsunąłem ją znowu. Ale niepokój mój nie zmniejszał się. „Koniec końcem myślałem, zatrzymując się, jakby dla stawienia czoła niewidzialnemu przeciwnikowi, do czego to wszystko mnie prowadzi? Albo ona już upadła i strata jest niepowetowaną; albo jest w niebezpieczeństwie i w moim stosunku obecnym nie mogę interweniować, by ją ocalić; albo też jest czystą i dostatecznie silną, by nią nadal pozostać — a w takim razie nic nie zostało zmienionem. W każdym razie mnie nie pozostawało nic do działania. To, co istnieje, istnieje; co ma się stać, stanie. Ten napad żalu minie. Trzeba czekać. Jakież ładne były te chryzantemy białe na toalecie Juliany przed chwilą! Pójdę kupić takich samych stos cały. Schadzka z Teresą jest dziś naznaczona na drugą. Mam jeszcze Łez mała trzy godziny czasu przed sobą. Czyż nie powiedziała mi za ostatnim razem, że chciałaby zastać ogień na kominku? Będzie to pierwszy ogień zimowy w dzień tak ciepły. Przyszedł na nią, jak mi się zdaje, tydzień dobroci. Byleż trwał tylko! Ale przy pierwszej sposobności bądź co bądź przyjdzie mi wyzwać Eugeniusza Egano“.
Myśli moje poszły teraz w innym kierunku, z przerwami nagłemi, z nieprzewidzianemi zboczeniami. Pośród obrazów nawet blizkich rozkoszy, przebiegał, niby błyskawica, inny obraz skalany, ten, któregom się obawiał, ten, przed którym chciałem uciec jak najdalej. Niektóre kartki śmiałe i płomienne „Prawdziwej katoliczki“ przyszły mi na pamięć teraz.
Jedna z tych namiętności wywoływała pojawienie się drugiej i doznając cierpień niewątpliwych, mieszałem z sobą jednak pojęcie dwu tych kobiet, łącząc je w tymże samym kale, Filipa Arborio i Eugeniusza Egano obejmując jedną nienawiścią.
Napad ten przeszedł, pozostawiając mi w duszy rodzaj nieokreślonej wzgardy, połączonej z urazą do „siostry“. Oddaliłem się od niej więcej jeszcze, stawałem się coraz to bardziej względem niej szorstkim, coraz to więcej ją zaniedbując, coraz więcej zamykając się w sobie. Smutna namiętność moja do Teresy Raffo stała się wyłączniejszą teraz, zajmowała bezpodzielnie wszystkie władze ducha, nie dając mi ani na chwilę spokoju. Byłem prawdziwym potępieńcem, człowiekiem, którego ogarnął szał jakiś szatański, którego toczyła choroba iście niedocieczona, nieznana a straszliwa. Umysł mój z okresu tej zimy zachował zaledwie luźne jakieś tylko, niejasne wspomnienia, przerywane dziwną ciemnością.
Tej zimy nie spotykałem u siebie nigdy Filipa Arborio; czasami tylko widywałem go tu i owdzie w miejscach publicznych. Jednego wieczora jednak znalazłem się z nim razem w sali fechtunku i zrobiliśmy z sobą znajomość; przedstawił nas wzajem sobie fechtmistrz i zamieniliśmy słów kilka. Światło gazu, trzask podłogi, szczęk pałaszy, pozy niezgrabne lub eleganckie szermierzy, szybkie naprężanie się wszystkich tych nóg łukowatych, wyziew gorący i cierpki wszystkich tych ciał, okrzyki gardłowe, oddech ciężki, wybuchy śmiechu — są to wszystkie dane, jakich mi dostarcza pamięć, dla odtworzenia z całą jasnością tej sceny szczególniejszej, która się rozgrywała dokoła nas wtedy, gdy staliśmy oko w oko z sobą i gdy fechtmistrz wymawiał nasze nazwiska, Widzę jeszcze ruch, którym Filip Arborio, podnosząc maskę, odsłonił twarz zaczerwienioną, całą zlaną potem. Z maską w jednej ręce, z floretem w drugiej, skłonił się. Zdyszany był ze zmęczenia i cokolwiek wzburzony, jak człowiek, nienawykły do ćwiczeń muszkułów. Instynktownie pomyślałem, że nie musiał być zbyt niebezpiecznym na terenie walki. Przybrałem również nieco wyniosłe zachowanie; z umysłu ani słowem nie zrobiłem aluzyi do jego stawy lub mego uwielbienia dla jego talentu; zachowałem się tak, jakbym się zachował wobec pierwszego lepszego nieznajomego.
— A więc to jutro? — zapytał fechtmistrz z uśmiechem.
— Tak, jutro o dziesiątej.
— Pan się bije? — ozwał się Arborio z ciekawością widoczną.
— Tak.
Zawahał się przez chwilę, potem dodał:
— Z kim, jeśli nie będzie niedyskrcyą to pytanie?...
— Z Eugeniuszem Egano.
Spostrzegłem, że miałby ochotę dowiedzieć się czegoś więcej, ale że go powstrzymuje chłód mego obejścia i moja nieuwaga pozorna.
— Mistrzu — wymówiłem — atak pięciominutowy.
I odwróciłem się, dążąc do szatni. We drzwiach zatrzymałem się, rzuciwszy po za siebie spojrzenie i spostrzegłem, że Arborio rozpoczął napowrót fechtunek. Jeden rzut oka wystarczył do zrozumienia, że na tem polu należał do bardzo miernych.
Kiedy w obecności wszystkich zgromadzonych rozpocząłem atak z fechtmistrzem, szczególniejsze ogarnęło mnie podniecenie i zdwoiło jeszcze moją energię. Czułem utkwiony we mnie wzrok Arboria.
Później nieco spotkałem go raz jeszcze w szatni. Sala, zbyt nizka, pełną już była dymu i wyziewów ludzkich, cierpkich i mdlących. Wszyscy, co się tam znajdowali, nadzy, w białych peniuarach, nacierali sobie piersi, ręce i ramiona powolnie, paląc, żartując głośno, puszczając wodze swej zwierzęcości skandalicznemi rozmowami. Plusk spadającej wody tuszu mieszał się z śmiechami rozgłośnemi. Dwa czy trzy razy z nieopisanym wstrętem, z tem wstrząsnieniem, jakieby mi sprawiło potrącenie fizyczne, dostrzegłem wątłe ciało Arboria, którego oczy moje szukały mimowolnie. I ponownie obraz ohydny stanął mi przed oczyma.
Od owego dnia nie miałem już sposobności spotkania się z nim. Przestałem się nim zajmować i skutkiem tego nie spostrzegłem nic podejrzanego w postępowaniu Juliany. Po za kółkiem coraz to ciaśniejszem, w którem się obracałem, nie istniało dla mnie nic jaśniejszego, nic, coby mnie zdołało dotknąć, nic zrozumiałego. Wszystkie wrażenia zewnętrzne ześlizgiwały się po mnie, jak krople wody na rozgrzanem do czerwoności żelazie odskakują odeń, wyparowując.
Wypadki biegły naprzód szybkim krokiem. Pod koniec lutego, po ostatnim dowodzie podłości, między Teresą Raffo a mną nastąpiło zerwanie stanowcze. Wyjechałem do Wenecji, sam jeden.
Pozostałem tam miesiąc blisko, w stanie niepojętego rozstroju, w pewnego rodzaju odrętwieniu, które wzmagały jeszcze mgły i cisza lagunów.
Nie pozostało mi nic, prócz uczucia własnego mego opuszczenia pośród widm całej przeszłości. Przez całe długie godziny nie doznawałem innego wrażenia, prócz gniotącego bezustannie ciężaru życia i prócz lekkiej pulsacyi arteryj w mózgu. Przez długie godziny doznawałem tego dziwnego oszołomienia, które wywiera na ducha i zmysły szmer nieprzerwany i monotonny czegoś niewyraźnego, nieokreślonego. Deszcze mrzyły wciąż, na wodach kanałów mgły przybierały złowrogie jakieś kształty, pełzając niby widma krokiem powolnym i uroczystym. Czasami w gondoli, jakby w trumnie, znajdowałem chwilę złudnego odpoczynku, śmierci. Kiedy przewoźnik pytał mnie, gdzie mnie ma zawieźć, odpowiadałem zawsze niemal nieokreślonym gestem i pojmowałem w głębi duszy szczerość rozpaczną tych słów: „Mniejsza o to gdzie, byle tylko daleko gdzieś, po za krańce świata“.
Powróciłem do Rzymu w ostatnich dniach marca. Nabrałem nowej świadomości życia rzeczywistego, jak po długiem zaćmieniu tej świadomości. Czasami nagle ogarniało mnie onieśmielenie dziwne, niepokój, trwoga nieuzasadniona i czułem się słabym, jak dziecko. Rozglądałem się dokoła z uwagą niezwykłą, pragnąc pochwycić znaczenie otaczających mnie rzeczy, odnaleźć właściwy ich stosunek, zdać sobie sprawę z tego, co się zmieniło, z tego, co zniknęło. I w miarę, jak powracałem zwolna w istnienie wspólne ogółu, powracała i równowaga do mego umysłu, budziła się nadzieja, poczynałem zajmować się przyszłością.
Zauważyłem wielki ubytek sił u Juliany, spostrzegłem, że zdrowie jej nie dopisuje; smutniejszą była teraz, niż kiedykolwiek. Rozmawialiśmy z sobą mało, a i to nie patrząc sobie przytem nigdy w oczy, nie próbując otworzyć przed sobą wzajem serc. Szukaliśmy teraz oboje towarzystwa naszych córek; w swej nieświadomości szczęśliwej, Mania i Natalka zapełniały nam długie chwile milczenia swoim szczebiotem.
Pewnego dnia Mania spytała:
— Mamo, czy tego roku pojedziemy na Wielkanoc do Badioli?
Nie czekając na odpowiedź matki, odrzekłem jej bez wahania:
— Tak, pojedziemy.
Wtedy Marya poczęła skakać po pokoju na znak radości, pociągnąwszy za sobą siostrę. Spojrzałem na Julianę.
— Czy zadowolona jesteś z tego, że tam jedziemy? — spytałem nieśmiało, niemal pokornie.
Skinęła głową na znak zgody.
— Widzę, że nie jesteś zdrową — dodałem — a i ja również nie czuję się dobrze zupełnie. Może wieś... wiosna...
Wpół leżąc wyciągnęła się w fotelu, którego poręcze podtrzymywały białe jej ręce i poza ta przypomniała mi inną: z czasów rekonwalescencyi, w ten ranek, kiedy wstała po raz pierwszy z łóżka i kiedym chorą zawiadomił o moim odjeździe.
Wyjazd został postanowiony. Porobiliśmy przygotowania. Nadzieja świetna poczęła zstępować do głębin mej duszy, ale nie śmiałem jeszcze zajrzeć jej odważnie w oczy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.