Strona:Z ziemi chełmskiej (Reymont) 026.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cicho, że słyszałem opadanie rosy i miarowe, niezliczone oddechy śpiących.
Poszedłem zajrzeć do swojego konia; całe obozowisko było jakby wymarłe, ludzie leżeli pogrążeni w głębokim śnie, tylko chrapania rozlegały się tu i owdzie, a z przygasłych ognisk snuły się wiotkie pasma dymów.
Przy wozach podnosily[1] się na mnie ciężkie, czuwające oczy, a ktoś rzekł:
— Już nadchodzą, panie! — i wskazał ręką na wschód.
Nad bezbrzeżnem morzem szarości dojrzałem tylko roztlewające zorze, i słychać było dalekie kwakanie dzikich kaczek.
— Krzyczą, bo je spłoszyli. Tamtędy idą! Trzeba już ludzi budzić — dodał, powstając.
I wkrótce całe uroczysko, spowinięte jeszcze w mroki, zaledwie przesiane pierwszym świtem, pokryło się jakby mrowiem: tysiące ludzi poruszało się w brzaskach wybuchających ognisk, tysiące głów roiło się w blednących zwolna cieniach i wrzało trwożnym, przyciszonym gwarem, a co chwila tysiące rozpalonych spojrzeń podnosiło się oczekująco ku wschodowi.
Aż wreszcie po długiem, męczącem oczekiwaniu rozległy się wołania:
— Już są! Przyszli! Zbierać się! Pod ołtarz!
Dałem się porwać jakby falom, skłębionym gwałtownie, i zanieść na środek wzgórza, gdzie czerniał już zdaleka ogromny namiot, zrobiony z kilimów.

Z wielu stron podniosły się krótkie i mocne rozkazy:

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podnosiły.