Strona:Z jednego strumienia szesnaście nowel 266.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aż do samej Jabłonny szło wszystko jak najlepiej. Słońce jasno przyświecało; konie biegły żwawym truchtem; podróżni, ściskając się na małej przestrzeni, nawzajem ciepła sobie udzielali.
Czasem tylko ktoś wstrząsnął się, szczelniej futrem otulił i przez zęby mruknął:
— Ależ psie... dyabelskie... siarczyste mrozisko!
Wszyscy (z wyjątkiem mnie) palili; większość pociągała dość często z oplatanych i nieoplatanych, płaskich i pękatych butelek.
»Humory« były wyśmienite. Opowiadano anegdotki, wybuchano śmiechem. Rej wodził młodzieniec z »kozią« bródką, z wąsami, których końce, dzięki pomadzie węgierskiej, posiadały piękny kształt »mysich ogonków«.
Młodzieniec był ubrany niezwykle. Miał na sobie ogromny kożuch barani, na nogach buty z cholewami lakierowanemi, na głowie lekki, filcowy kapelusz barwy zielonej.
Jego stanowisko społeczne nie było dla nikogo tajemnicą. Jeszcze w Warszawie, zaledwie zdążył wśrubować się pomiędzy czerwono-fioletowego dzierżawcę i pomarańczowo-szkarłatną gospodynię proboszcza, natychmiast przedstawił się współpodróżnym jako »farmaceuta«.
Nie wiem czemu, przy końcu każdego ze swych opowiadań, zwracał się on zawsze do mnie, i mrużąc filuternie oko, zapytywał:
— Nieprawda, kolego?
Przytakiwałem głową w milczeniu, trochę dumny a trochę zmieszany brataniem się zemną tak odznaczającej się osobistości.
Miałem lat piętnaście, a więc byłem w wieku, gdy człowiek sam nie wie: z kim towarzystwo trzymać, do jakiej zaliczać się »kategoryi?«