Strona:Uniłowski - Dwa zdarzenia P1.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ZBIGNIEW UNIŁOWSKI.

Dwa zdarzenia.

Rankiem ulica Krochmalna rozkwita brudnym kwiatem nędzy. I o ile czas pluty i niepogody zlewa się w posępną maź z kolorytem tej ulicy, o tyle słońce ukazuje dokładnie ten ropień wielkomiejski, niby ostry reflektor, co strzelił nabojem światła w piwniczną rupieciarnię. Infekcja biedy objęła głównie odcinek, stykający się z halami targowemi. Tutaj też stworzyła esencjonalną pożywkę dla mikrobów najstraszliwszego ghetta żydowskiego, wszelkich przestępców i prostytucji. Ku dzielnicy Wola, ulica Krochmalna poszerza się, ładnieje, oczyszcza się niejako, aby przy zetknięciu z ulicą Żelazną przejąć od niej nieco charakteru powagi handlowej. Dalej już bije od niej smutek fabryczny. Powiadają, że kiedy wielka ilość zboża w górnym spichrzu jednego browaru rozsadziła ścianę domu i zboże to miljardami ziaren przysypało drewnianą klitkę, co stała w pobliżu i gdy wydobywano w śnie poduszonych mieszkańców rudery, to między niemi ujrzano dwie pary stężałe w śnie miłosnym. Okropny ten widok wyjaśnił ktoś, że dom publiczny w zatraconej ruderze się znajdował. Dużo hałasu narobił ten wypadek, ale trwał krótko, bo inne go pokryły.
Bliżej hal dzieciaki żydowskie pełzają na bruku, niby robaki obrzydliwe. Poczciwe perszerony z furgonami omijają je lub przystają. Ale dzieje się to tylko latem, kiedy w skwarze smaży się ta nędza; z bram zalatuje chłodnym fetorem, kwaszone ogórki gniją w ciepłym sosie, gwar sprzedawców i kupujących brzmi sucho i metalicznie, ruchy ich ociężałe i tylko podmuchy kurzu ożywiają ten handel. Czasem przejdzie zdecydowanym krokiem kilku policjantów z pałkami w rękach: widać, że idą za celem i nie na darmo. Wieczorem ruch się wzmaga, ze zmierzchem spływa odpoczynek, mikroby chwilę rozkoszują się chłodem, by prędko zagrzebać się w swych koszmarnych betach. I aksamitna noc otula ich; jednaka dla bogatych, dla biednych jednaka. Ale kiedy zimą zadymka tutaj tańcuje, dzieciaki pełzają po lepkich podłogach swych nor. Starzy handlują: kupić można u nich, na ulicy Krochmalnej, dużo cukierków za dziesięć groszy, ciepłą kamizelkę za dwa i pół złotego, rękawiczki za siedemdziesiąt groszy, szuwaks, chałwę, djabli wiedzą co jeszcze. Popatrzy na to wszystko „facet“ w granatowym garniturze, żółtych półbutach z getrami, szaliku na szyi i kapeluszu ukośnie na głowę nasadzonym. Postoi w bramie, z rękami w kieszeniach spodni, bez palta. Nie jest tu zimno, tyle jego wolności, co stania przed bramą. No i jeszcze kochanka w grubej chustce, co otarła się o niego, niosąc mleko w dzbanku, bardzo niepodobna do wiejskiej dziewczyny. Śmigał za nią w czarną jamę bramy. To po niego, lub kolegów szli tamci z pałkami.
Śnieg padał już od czterech dni i sięgał do kolan. Ludzie chodzili kurytarzami w tym śniegu, opatuleni we wszystko, na co ich było stać. Lecz Erce obce było zimno, trochę może nogi się buntowały, te purpurowe łydy w sine centki. Ruda, potworuie piegowata Erka, w największe mrozy przebiegała podwórko z gołą głową, bez okrycia, w zdartych, wykoszlawionych pantoflach i szpetnie wyszmelcowanym łojami fartuchu. Taka była gorąca, ta Erka... i zaczepiała piekarczyków w dodatku, wykrzykując przytem. U niej w kuchni, a właściwie u pasera, Korentajera, gdzie służyła, okno było prawie zawsze otwarte. Para szła kłębami z tego okna, bo Erka tam kucharzyła. Okna tego nie znosili piekarczykowie tak jak i Esterki zresztą. Kpiła ta Esterka z ich stroju, umączonych twarzy, a nawet szczypała poniektórych, gdy nieśli na głowie kosze z pieczywem. Ta piekarnia zaopatrywała część ulicy w zwykłe pieczywo i najpodlejsze ciastka, które sprzedawano później na ulicy, zmarznięte na kość, zwłaszcza pączki, po dziesięć groszy sztuka. Piekarnia mieściła się w piwnicy, schodziło się tam po nadgniłych schodach, wysypanych obficie trocinami, przy świetle żółtej lampki naftowej, z zakopconem szkłem, zawieszonej wysoko, pod wilgocią ociekającym sufitem. Wiało z piekarni ciepłem i zapachami, od których niektórzy mieszkańcy zapadali w zamroczenia głodowe. Czasem Erka, przebiegając podwórko, zatrzymała się nagle u schodów i puszczała wdół, w mroczne sklepienia słowa obelżywe pod adresem piekarzy, poczem biegła dalej. Dziwnie nie lubiła tych wybielonych, żydowskich chłopaków, a oni jej także. Ta wojna trwała już od roku, odkąd Erka zaczęła służyć u Korentajera. Erka była wogóle zbyt żywotna, tryskało od niej energją i młodością, pociła się nawet okropnie i piekarze wymawiali jej, że śmierdzi zdaleka. I była dziewicą, niewinność widniała w jej wyblakłych, kaprawych nieco oczkach.
Na drugiem piętrze, z oknami od ulicy, mieszkał Arunek, syn Kahałów. Matka Arunka miała nieopodal sklep z nieżywym drobiem, a ojciec handlował starzyzną, z workiem na plecach wykrzkiywał: handel! Na skutek całodziennej samotności, Arunek popadł w dziecinną neurastenję, która przejawia się w przeróżnych figlach, zadziwiających swą perfidją. Dawniej Arunek torturował koty zapomocą ognia, sznura i żelaza, następnie przeszedł na robactwo, a ostatnio zajmował się wyłącznie ludźmi. Miał lat siedem, ten oryginalny Arunek: zaniedbany, chorowity, w jarmułce na bakier, włóczył się po pokoju, lub przesiadywał w oknie i rozmyślał nad uprzyjemnieniem sobie życia. Hedonistą był Arunek. W lecie podczas upałów przyszło mu na myśl, że pobożni żydzi, wracający z Torą pod pachą z bóżnic, w dni świąteczne, są zbyt szczęśliwi. Wylewał więc Arunek na poszczególne grupki mały kubełek wody, poczem zeskakiwał z okna i nasłuchiwał. Słyszał same przekleństwa i serce mu rosło, że praca jego odnosi skutek. Raz Arunek rozchorował się, bowiem pobili go rodzice, wspólnie, by zwiększyć siły. Skargi żydów groziły usunięciem z mieszkania, a przytem Arunek oblał raz swojego ojca, kiedy ten zagadał i mi-