Strona:Rozbitki (Józef Bliziński) 022.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ja przynajmniej nigdybym nie potrafiła iść za mąż bez przywiązania.
Gabrjela. Potrafiłabyś, gdybyś musiała... a zresztą, wszystkie te rojenia o szczęściu o tyle są coś warte, o ile przedstawiają jakąś rękojmię trwałości.
Pola. To już od nas samych zależy.
Gabrjela. Nie koniecznie .. Czy wiesz, jak ja sobie wyobrażam szczęście? (obejmując Polę i patrząc jej w oczy) Oko utopione w oku, w którego głębiach obietnice raju, dłoń w dłoni, której dotknięcie wzbudza bicie mojego serca...
Pola (śmiejąc się) Pokazuje się, że mamy jednakowy gust... ja nie inaczej myślę. Ale tym sposobem, jesteś w sprzeczności sama z sobą.
Gabrjela (j. w.) Za pozwoleniem, nie dokończyłam... Ale to wszystko pod warunkiem, żeby się odbywało na lśniącym parkiecie, wśród ścian źwierciadlanych odbijających bez wykrzywienia oblicza dwojga ludzi szczęśliwych, w atmosferze przesiąkłej wonią wyszukanych pachnideł... bo, wierzaj mi, choćbym usychała z miłości, nie odważyłabym się na życie z człowiekiem ukochanym wśród trosk... przykucie go do siebie w tych warunkach uważałabym za szczyt nierozsądku... zdaje mi się, że znienawidziłabym go, gdyby mi przyszło wystawiać uczucie na walkę z losem!... (spokojniej) rozumiesz mię teraz?
Pola. Jeżeli mówisz prawdę, to żałuję cię. Ja podzieliłabym chętnie najsmutniejszą dolę z tym, któregobym wybrała.
Gabrjela. Tak ci się zdaje, bo nie jesteś w tem położeniu.

SCENA II.
Gabrjela, Pola, Dzieńdzierzyński, Służący.

Dzieńdzierzyński (we drzwiach w głębi, spostrzegłszy Polę z Gabrjelą, uszczęśliwiony, odsuwając służącego, który chce mu odebrać torbę zającem) Co za widok! quel joli paysage... serce mi rośnie, gdy patrzę na tę ich przyjaźń.
Gabrjela. A! pan Dzieńdzierzyński.
Dzieńdzierzyński (przybiegając). Padam do nóżek, moje uszanowanie... całuję rączki panny szambelanównej. (całuje ją w rękę; do Poli całując ją w głowę) Jak się masz.
Gabrjela (spostrzegłszy zająca). Cóż za trofeum przy torbie!
Dzieńdzierzyński. Ah! pardon (cofając się) jakiż ja jestem roztargniony... wchodzić tak do salonu pomiędzy damy... tęgi zając, n'est ce pas? (idąc do drzwi) W tej chwili służę. (zatrzymując się, do Poli) Pani szambelanowej nie ma?
Pola. Słaba na migrenę.
Dzieńdzierzyński (z współczuciem) Ah! co za szkoda!... byłaby go zobaczyła.
Pola. Czy papka sam to zabił?
Dzieńdzierzyński. Comment? (powtarzając po niej) Czy papka sam to zabił?... miałem przy sobie sól w papierku i posypałem na ogonek... oj, ty, ty... córka myśliwego i robić tak naiwne pytanie... zabiłem, i to strzeliwszy z pod pachy... (do służącego) No, weźże tego zająca i zanieś do kuchni, ale powiedz tam, że to ja moją własną ręką zabiłem... pamiętaj!... pan z Zabrodzia swoją własną ręką... powiesz?