Strona:PL Waleria Marrené-Walka 268.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka twarz jego nabrała grozy, i potęgi, blade oczy ciskały błyskawice.
Ona była oniemiałą, czuła, że mówił to tylko co mógł dotrzymać, groził będąc pewien siebie; przecież ta potworna potęga budziła w niej zarówno wstręt, podziw i przerażenie: chwila ta wyryła się w jej pamięci, uderzyła wyobraźnię, zaczęła na prawdę mieć za coś Placyda Ziembę. Było to już dla niego wielkiem zwycięztwem: kobiety takie jak Oktawia potrzebują wyraźnych konturów, potrzebują lękać się, by pamiętać; przecież na ostatnie jego słowa poruszyła usta szyderczo.
— Więc, zawołała, ja, ja Oktawia Salicka, należałabym do pana?
— Ty sama pani, powtórzył, piorunując ją siłą przekonania swego.
— Czy chcesz mnie pan do tego zmusić?
— Nigdy, piękna Oktawio, masz dość rożwagi, energi rozumu, bym zdobył twoje przekonanie.
— Moje przekonanie? powtórzyła z największem niedowierzaniem: więc pan sądzisz, że przeniosę cię nad hrabiego Leona i każdego innego;
— Tak jest pani, nie wątpię o tem. Przyjdzie czas, w którym pojmujesz, iż jedyną rzeczą, jaką ci uczynić zostaje, jest zaślubić Placyda Ziembę.
Tego było za nadto, Oktawia podniosła się jakby ukłóta żądłem.
— Ależ pan jesteś brzydki, śmieszny, ubogi, cóż mi pan ofiarujesz? co możesz ofiarować? zawołała.
Placyd przez chwilę wpatrywał się w nią wzrokiem, w którym szalony gniew walczył z miłością.
— Jestem brzydki? odparł z wolna: wiem o term; czy ubogi? czy śmieszny? to zobaczymy jeszcze. Nim przyjdę prosić o twoją rękę, zdobędę prawo to uczynić; będę milionowym panem, a ty będziesz ubogą Oktawio; wówczas ja podniosę cię do siebie.