Strona:PL Waleria Marrené-Walka 250.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To zdziwiło Oktawię: ona wszędzie i zawsze przywykła do pozorów, nie rozumiała, by tutaj nie starano się narzucić jakiego bądź łachmana blichtru na rzeczywistość.
— Syna mego nie ma w domu, mówiła spokojnie stara kobieta; ale ja w swojem i jego imieniu dziękuję pani za dobre serce dla nas i dla Jadwigi.
— I cóż jej mam powiedzieć od państwa? spytała Oktawia.
— Syn mój pisuje do niej często, odrzekła z prostotą; ale rozumiem, że jej to nie wystarcza. On nie lubi mówić o sobie, umarłby prędzej, niżby wymówił słowo skargi.
— Więc jakież teraz jego zdrowie? ponowiła Oktawia, a głos jej drżał na ustach.
— Tak jak zwykle, potrzeba mu spokoju i spoczynku Jadwiga wie o tem, i dla tego nas porzuciła, by z daleka być mu pomocą.
To był nowy szczegół dla Oktawii; dotąd nie zapytała nawet siebie, dla czego młoda nauczycielka rozstała się z tym, którego kochała. Fakt ten zdawał się naturalnym teraz dopiero zrozumiała ową doraźną konieczność i uczuła nową zazdrość do tej cichej dziewczyny, która pracowała dla niego.
— Pani, wyrzekła zwracając się do matki Lucyana: czyż ta pomoc może być wystarczającą? Widziałam syna pani, on zdaje się bardzo delikatnym.
Kobieta skłoniła głowę i milczała: kiedy szło o niego, nie dowierzała oczom ani troskliwości swojej, każde obce słowo zdawało się jej wyrokiem.
— Jadwiga próżnoby się zapracowała, mówiła dalej niemiłosierna Oktawia: to nie wystarczy nigdy.
Matka Lucyana patrzała na nią przez chwilę, jakby pytała: dla czego mówi jej te okrutne prawdy? ale twarz dumnej panny, chociaż blada bardzo była nieporuszona.
— Zresztą, odparła ze smutną godnością, musimy się zdać na los i Boga.