Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 087.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

minałem sobie każdy jéj ruch, każde słowo, każda zmianę głosu, i ten palący potok wymowy, i te zwięzłe, urywane zdania, i byłbym stał tak pod jéj bramą do rana może, gdyby jakieś szybko zbliżające się kroki nie wyrwały mnie nagle z téj niepojętéj zadumy. Wówczas, jak dziecko schwytane na gorącym uczynku, skierowałem się ku miastu.
Jednakże ociągałem się i szedłem wolno, może z tajemną nadzieją, że przechodzień minie mnie, a ja powrócę na dawne stanowisko. Ale kroki zbliżały się coraz bardziéj, w końcu rozległy się tuż za mną; człowiek jakiś wyminął mnie, nagle obrócił głowę, i poznałem w nim Olesia. Zdradliwe promienie księżyca padały w pełni na nasze twarze.
Złorzeczyłem téj niewinnéj jasności, bo nie wiem czemu, przykro mi było być tu widzianym, a osobliwie widzianym przez niego.
Oleś, zobaczywszy mnie, stanął jak wryty i po chwili namysłu parsknął homerycznym śmiéchem. Śmiéch jego głośny i gruby był nieznośnym, stanowiąc doskonałą charakterystykę człowieka. W ten sposób śmiać się mogą tylko ludzie ograniczeni, zachwyceni sobą i pozbawieni zupełnie moralnego zmysłu wnikania w usposobienie drugich. Odbił się on w moim duchu przykro, rażąco, a przecież nie mogłem gniéwać się za niego. Miałem z młodzieżą poufale, koleżeńskie obejście, które odejmo-