Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 064.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

które miałem przed okiem i w sercu. Widać jakieś kardynalne przeobrażenie odbywało się we mnie, jak gdybym teraz dopiéro odkrył prawdziwe piękno.
Przy obiedzie byłem milczący i zasępiony, ale, jak zwykle, nie zważano na to; tylko Zosia spoglądała na mnie od czasu do czasu niespokojnie i miała jakąś minę zafrasowaną, tajemniczą. Syn mój starszy także był zamyślony; alem ja nie zważał na to i coprędzéj wyszedłem do swego pokoju. Zaledwie jednak wszedłem, do drzwi moich zapukano nieśmiało.
— Kto tam? spytałem gniewnie.
— To ja, ojcze, odparł cichutko głos Zosi.
Kazałem jéj wejść niechętnie.
— I czegóż chcesz? spytałem, widząc ją stojącą przed sobą.
— Mój ojcze... zaczęła drżącym głosem, zacięła się i nie mogła mówić daléj.
Czekałem chwilę niecierpliwie.
— Czegóż chcesz? powtórzyłem szorstko; mów, czyż jestem tak groźny?
— O nie, nie, mój dobry ojcze, szeptała coraz ciszéj. Chciałam tylko powiedziéć ci... zapytać cię...
Zmarszczyłem brwi, bo nie lubiłem tego ostatniego słowa.
— Zapytać? o cóż zapytać?
— Nie gniéwaj się, przerwała błagalnie.