Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 063.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jak zwykle, Zosia wyszła mi otworzyć.
— Co tobie, ojcze? spytała, uderzona zapewne zmianą mojéj twarzy.
Jam nawet nie zrozumiał tego wykrzyknika; sądziłem że mówi o spóźnieniu się mojém.
— Zapracowałem się, odparłem, czując że mimowolnie rumieniec wychodzi mi na twarz na to kłamstwo.
— Biédny ojcze! szepnęła Zosia, zmęczyłeś się bardzo.
Widziałem że usta jéj pragną zbliżyć się do mego czoła, alem nie nachylił się ku niéj. Spytałem dosyć szorstko, czy już po obiédzie, z tajemną nadzieją, że uwolniony będę od téj ceremonii rodzinnéj.
— Czekaliśmy na ciebie, ojcze, odparła zdziwiona, bo takim był niezmienny obyczaj domowy.
Poszedłem za nią, jakkolwiek czułem się znękany. Były pewne formy, od których, dla samego przykładu, jako głowa rodziny, odstąpić nie chciałem. Wzrok mój padł na żonę: dnia tego ubraną była z gustem, wyglądała doskonale i mogła przy zapadającym mroku przypominać piękność, którą jaśniała niegdyś. Dostrzegłem tego, jakby na szyderstwo, bo gdyby ta kobiéta stanęła teraz przedemną w całéj nawet krasie lat dwudziestu, wydałaby mi się brzydką jeszcze, w obec wspomnienia