Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 061.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skiéj. Stała przy mnie, blada jeszcze, ale jéj wielkie oczy zwracały się na mnie z takim wyrazem, tak promienne, jasne i łzawe, że olśniony, spuściłem wzrok jak przed słonecznym blaskiem. Boże! cóż to było za spojrzenie! Paliło żarem i wciskało się aż do głębi piersi nieskończoną swą słodyczą. Ono mówiło więcéj niż najwymowniejsze słowa, ono było dziękczynieniem, ufnością, przyjaźnią, szło prosto od serca do serca. Było to jedno z tych spojrzeń, co odbiérają ludziom siłę. Kto je raz spotkał w promiennym jego blasku, musi pamiętać je aż po za grobem, musi pragnąć spotkać je znowu, jak się pragnie w pustyni rosy ożywczéj, bo wszystko przy niém blakło i gasło. A jednak kobiéta posiadająca tę niezwalczoną siłę, zdawała się nie wiedziéć o tém. Nie było to wcale umiejętne spojrzenie zalotnicy, pełne przynęty i obietnic, ale raczéj jakaś chwila, w któréj duch jéj cały był w oczach i ukazywał bogatą głębię swoję; był to obłok rozdarty błyskawicą, tęcza przymierza na pochmurném niebie; była to jasność niezmącona, przed którą kryć się musiało wszystko co brudne i nizkie.
— Panie, mówiła kobiéta, składając przedemną ręce jak do modlitwy, tyś uratował dzieci moje. Cóż w zamian mogę uczynić dla ciebie?
Te słowa były zbyteczne; nie zawiérały one nic nad to, co wzrok jéj już wypowiedział, ale wró-