Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 155.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

glądać twarz wiecznego smutku. Odszedł, i nie zajrzał już do żadnej z szatr.
Za osiedlem opuścił drogę jezdną i podał się w pola. Dochodził prawie pierwszej miedzy, kiedy ujrzał przed sobą zjawisko dziwnej cudności: cygankę młodą, o takiem obliczu, jakie widywał nieraz we śnie. Noc i południe — pogrzeb i wesele — w jednej postaci. Spotkał ją, jak się spotyka szczęście i nieszczęście. Na dużą chwilę zapomniał o świecie, a gdy się ocknął, już pustka była koło niego, ni żywej duszy. Ino te oczy zewsząd patrzące ku niemu, te czarne oczy... Szły przed nim, jak słońca spadłe, zachodziły drogę, i nie mógł się ich nijak pozbyć. Aż o Hanusi pomyślał, wtedy dopiero znikły.
— Boże uchowaj od takiej płanety! Gorsza od śmierci...
Chciał odejść spotkane widma i przyśpieszał kroku, ale to się na nic zdało, bo myśli często, uparcie wracały w osiedle. Czuł, że jest w nim coś dziwnego, co go wiąże z tym narodem, jakaś skryta nić. Nie umiał pojąć, ale czuł wyraźnie, że oni mu nie są obcy, ani obojętni. Jak i teraz... Czemu zboczył, aby ich obaczyć? Przecie nie z próżnej ciekawości tylko. Oddawna lubiał ich naturę wietrzną. Jak widział w niej zło, to na świat zwalował za to winę. Świat zepsuje — powiadał — ludzie sami spodlą.