Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 198.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i naprości. Tymczasem drzewo, oślizgłe, ruszyło... Franek ledwie miał czas odskoczyć, i obaczył, jak mignęło jeno za przechyleniem, dudniąc i hucząc rozgłośnie. Pomyślał w tym momencie, że tam nikogo niema; jeszcze zawczas... Ale przyzwyczajeniem popchnięty, wrzasnął z gorączką:
— Waruj!
Echo nie dobiegło jeszcze przeciwległych zboczów, kiedy usłyszał z dołu krzyk przeraźny, krótki...
Wzdrygnął się w sercu i popędził, co sił, w kierunku drzewa. Powietrzem prawie zleciał po uboczy, minął jeden przylasek, wpadł w drugi — i tu dostrzegł już z dala drzewo, zaryte końcem w ziemię. Z błyskiem nadziei, że się nic nie stało, dobiegł bliżej — i teraz dopiero zmartwiał przerażeniem.
Pod drzewem, w dolince wązkiej, leżał człek, w którym Franek odrazu poznał Dyabła. Rzucił się ku niemu patrzeć, czy się da jeszcze zratować, ale obaczył wnet, że już po skutku. Drzewo, zwyczajnie, przeszło po nim i zgniotło pierś doznaku.
Leżał na poprzek, twarzą do góry zwrócony; w twarzy zsiniałej widać było strach i śmiech pospołu; oczy wyskakiwały z orbit, przerażając.
Odwrócił się też Franek, nie mogąc znieść tego wyrazu, i postrzegł obok ziemię, wyrytą niedawno, przy niej kopaczkę porzuconą.