Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 164.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedzcie mi, moi drodzy, co ono go tu dognało, że sie tak tej uboczy jął? I to sam jeden. Kiedy by on ją skończył?
— Ha no, ktoż wie... Takiemu sie, moiściewy, i dziwić nima co. Nigdy nie wiedzieć, co zamyśli.
— Ja to sie go, poprawdzie, i trochę pobawiam. Z tobą gada, widzi ci sie, a kanysi daleko poza ciebie patrzy...
— Inakszą ma naturę, i telo powiedzieć.
— Abo też ta płaneta...
— Ktoż wie...
Franek od czasu widzenia się z Teklą niemało przeżył zgryzot. Niejedneby z tych utrapień na lata starczyły. Nie dziw, że mu się i mówić nie chciało.
Największą męką jego serca była wyobraźnia. Ta mu przed oczy nasuwała przeraźne obrazy i włóczyła jego myśl po wszystkich piekłach. Nieraz go lęk przed życiem objął, nieraz strach opadł go, jak ryś w zamkniętej kniei. Nie było niepokoju, któryby mu nie zastąpił, patrząc zielonemi ślepiami w jego oczy. Widziało mu się, że idzie wśród pieczar po jakiś zaklęty skarb, a dziwaczne potwory zastępują drogę, straszą i przerażają okropnością serce. W tej piekielnej wędrówce niósł, ochylając zazdrośnie, niby czarodziejską lampę — swój plan. I to go przed wątpieniem strzegło.
Po jakimś czasie ochłonął. Najcięższe minął