Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 117.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dował uwagę i podstęp, zwłaszcza, gdy tamtych zebrało się więcej, i nieporada było na nich iść przemocą. Więc było i tak, że wysłano jednego z pośród siebie, aby zaprosił Lubomirzan na spólny obiad. Poszedł z bojaźnią wielką, ale poszedł i, stając przed nimi, mówi: »Bić mnie nie macie prawa, bo ja tu przychodzę z prośbą... Kazali wam powiedzieć nasi, że sie ziemniaki dopiekają i żebyście przyszli«... Ci mu odpowiadają: »Nie zwiedziesz nas... A kielo was jest przy wołach?« — »Jest nas pięciu«. — »A Franek jest między wami?« — »Niema«... Popatrzyli na siebie, porachowali się w myślach i obaczyli, że ich jest trzy razy tylu. »No, to pójdźmy. Ale pamiętaj, że nie twoja skóra, jak nas ocyganisz«... I ruszyli wszyscy za nim. Skoro na wierchu stanęli, zawahali się jeszcze, ale, widząc zdaleka czterech siedzących przy ognisku, pozbyli się wszelkich obaw i poczęli schodzić. Droga wiodła z polany lubomirskiej przez wązki przesmyk bukowego lasu na polanę dużo niższą, gdzie paśli woły przysłopscy. Na drodze leśnej przewodnik się stracił — a w te razy na pędzących śmiało Lubomirzan poczęły padać zewsząd pociski zdradliwe, i uczynił się taki łomot wielki, iż się ci polękli w sercach i pomyśleli, że się las, podcięty, wali. Poczęli w trwodze uciekać napowrót, ale tu Franek im zastąpił drogę; sam widok jego ich przeraził,