Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 094.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nosił wzrok ku niebu, jak człowiek, który z padołu pokrzepienia prosi.
I, uświęcony w sercu swojem przeogromną ciszą, modlił się:
— Panie! Wskrzesicielu światów! Władco dusz! Opiekunie ziemi i stworzenia! Oto ja, wędrowiec mrówczy i skurczony duchem, gnę sie przed Twojem obliczem, jak łodyga słaba, jak pęd, który od ziemi nie odrósł, a gnie sie... Daj mi moc! Niech wiem, że żyję choć tę małą chwilę... Na złe jej nie obrócę, o tem wiesz sam, Panie. Z nieprawością wojował bedę aż do końca, pokąd mi sił wystarczy, pokąd życia! Za moc potężną ducha oddam na ugruntowanie królestwa Twojego. Za cały regiment stanę, za tysiące — sto śmierci po mnie przejdzie, a nie zadrżę — ino daj moc duchowi mojemu, Panie...
Czuł się blizkim tego Pana, pewnym był, że go słyszeć musi, skoro sercem do Niego z padołu przemawia. Łudził się nawet chwilę, że mu z chmur odpowie głosem, od którego cała dolina się wstrząśnie. Bo wierzył, że jak grzmot na jasnem niebie, musi być Jego głos przerażny, wielki. I w kornem pochyleniu głowy oczekiwał, ale znikąd nic nie słychać było; ino woda huczała w dole na roztoce, spadając poszumem w ciszę, jak skrzydlate dni, po schodach zlatujące w przepaść. Nic nie mąciło spokoju, tylko jeden czas, co wodę od wieków przelewa. I nie