Strona:PL Stefan Żeromski-Pomyłki 013.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Samotrzeć wyprawiamy się w kraje nieznane. Skręciliśmy z gościńca na ścieżkę, biegnącą poprzez ugór, naprzełaj zagonami, i ginącą w łanie koniczyny. Dróżka nasza twarda jest, jak chodnik wielkomiejski, lecz różni się od niego białością, — przesadnie mówiąc, — białością atłasu. Doprawdy, jak wstążka, zanurza się w brózdy i łagodnie przewija poprzez krzyże zagonów. Gdy wpełzła w koniczynę, ledwie ją widać w wysokim poroście. Ciemne listki koniczyny, wysokiej pod kolano człowiecze, pisane są białem klinowem pismem i hieroglifami, nieczytelnemi dla oczu niewtajemniczonych. Całe pole, jak okiem sięgnąć, pokrywają kule kwiecia koloru dojrzałej poziomki. Osy, pszczoły, bąki, oraz inne brzęczące istoty, poczytują ten łan dworski za teren swojej ekspansyi i mają na nim swe niepisane serwituty.
Puk z zapałem i tupetem rycerza z Manszy rzuca się w koniczynę, nurza w niej z podpalaną swą głową i przystrzyżonym ogonem, coś tam zwalcza, sapiąc i kichając, na coś zawzięcie poluje, wśród skoków i prysiudów. Czasami na sprężystych swych nogach daje takie szczupaki w górę, albo mknie na oślep z tak zawrotną szybkością, iż czyni poprostu wrażenie osoby, podającej