Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 264.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wiązać, by wiatr nie uniósł. Te noce przed halnym wiatrem mają w sobie coś złowieszczego.
Niebo czarne, jak aksamitna opona, na niem księżyc bez promieni, biały, ostry, i gwiazdy migocące gwałtownie; — ponad wirchami, daleko, małe kłębki białych obłoków, jak ptaki burzy, lecą i przewalają się na miejscu; — od czasu do czasu przylatuje od gór gorące tchnienie, a wprawne ucho dosłyszy daleki szum wichru, który się szarpie o szczyty.
Coraz puściej, coraz mniej przyjezdnych, a razem z nimi giną gdzieś i ci górale, których latem spotykało się co chwila.
Okna domków, pozabijane brudnemi deskami, wyglądają jak popodbijane i plastrami zaklejone oczy.
Fala ludzka odpłynęła, zostawiwszy kilku niedobitków, kilka ślimaków, których prąd nie poniósł, i którzy tłuką się wśród pustki. Zdaje się, że świat się oddalił, że wydłużyły się drogi — że Zakopane leży dalej.
Po pustych Kropówkach przelata ze wściekłością wiatr halny; — gnie, jak trzciny smereki i jesiony, wyrywa i unosi dranice z dachów, niesie rozpylone kłęby ulewy; — a tam, nad Giewontem, ruchoma, potworna masa chmur, szarpana i szamotana raz spada na dół, do spodu regli, to znowu porwana huraganem, jak olbrzymi słup kurzu, zrywa się i ulatuje w górę, — i tak się tłucze i trzepie o niebo i ziemię.
Z północy, po czystych szlakach błękitu, ciągnie olbrzymi klucz żurawi, — lecą z jękiem prosto na południe, już są nad Zakopanem, gdy nagle uderzyły się o wściekłą falę wichru, który je porwał, — zbił w kupę i rzucił gdzieś na bok, jak garstkę zwiędłych liści.
Wiatr szumi, wyje, szamoce lasem, porywa wodę z potoków i zdziera oraną ziemię do czystego żwiru; zgromadza coraz potworniejsze góry chmur nad górami z kamienia, zaciąga szarą zasłoną całe niebo, i jakby swoje zrobił, cichnie. Chmury się zniżają i spadają na ziemię w okropnej ulewie.
Nad zachodem, kopuła obłoków pęka, jakby rozdarta ostremi czerwonemi blaskami, — straszna, krwawa łuna chwyta się pojedynczych wirchów, które zmieniają się w jakieś niepojęte piramidy z krwawników i granatów. Wszystko: — skała, las świerkowy, zielone upłazy, wszystko jest czerwono-czarne.
Dokoła zwykły szary wieczór. Nagle czerwone światło zgasło, jakieś zielone, fioletowe cienie zalewają ciemny i ponury gmach gór, nad któremi wiszą ociężałe ulewą, krwawe chmury.