Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 161.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No i cóz ty chłopie bedzies robił? Choćbyś tu się smucił i łbem o mur bił, to się łeb nie mur ozbije. Hej! — pocieszał go jeszcze Sabała, i dalej kończył swoje opowiadanie:
„..... Ale jak umirał! On lezał jak tu, a tu brat jego siedział, a bez sień w izbecce carnej, małej, jego matka Maciugowa mieskała. No i dobrze niebardzo, przysli trzej pankowie, toz to z sieni zara wołają: — Jasiek! jesteś? hybaj haw! To potem prosił ik, coby ostawili do jutra, do połednia. Co się nie zrobiło, poseł on orać, tam na Bundówki po pod Samków, ja zaś orałek na swojem polu i las nas ozdzielał. I zrobił się taki larm, baby się pozlatowały, wzięły krzyceć — a tam wilki owce casem przysiadały, to zaś myślałek co one. Skocyłek po finte nabitom, w sieni wisiała, jużci lecem, a tu sie porwie wiater, taki, co kciało konie w pługu przewyrtnąć a smerecynę cięło jak siekierom — i w samej tej hurmawicy śmierzć go wzięna. Zcerniał na gębie, na rękak, het! jak głownia wąglowa. I nie wiem, grzek ku niemu przyseł, cy jako gadowali, alek tego nie widział. Hej!“
Z dalszej rozmowy widać było, że w sposób tak dziwny umierał jakiś krzywoprzysiężca. Po chwili Sabała wyjął z rękawa gęśliki, i cicho przygrywając, śpiewał:

Oj mamićko miła, cemuś mnie nie biła!
Kiej mnie wiesać bedom, bedzies se hańbiła!

No, ruszamy. Stopy góry zasypane piargiem, osuwającym się z pod nóg, im wyżej coraz drobniejszym, upłazki porosłe szywarem, wystające z pod darni żebra turnic i guzy kamienne porosłe mchem rudym: wszystko to służy za stopnie.
Dźwigamy się w górę, nie wszyscy z równą energią i zapałem; gdyż nasz Monachijczyk zmęczony szarpaniem się po głazach, traci cokolwiek fantazyą i częściej, niż na alpenstocku, wspiera się, zwłaszcza w „śtyrbnych“ miejscach na ramionach Wojtka.
Ostatecznie wychodzimy na długi grzbiet Zaworów i odpoczywamy, nie tak ze zmęczenia, ile dlatego, że właściwie po cóż ganiać po Tatrach, jeżeli się nie ma ich używać, jeżeli się nie ma na nie patrzeć — żyć z niemi.
Siedzimy na zboczu, jak na grzbiecie potwornego płazu, którego łeb zwrócony ku północy, wznosi się przed nami kopulastą łysiną. Po za nim, zatapiając się już w fioletowy opar, wznosi się piramida wirchu, dokoła, którego przesuwa się biały w słońcu obłok — to Świnnica.