Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 152.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


zawrat.
Z góry wołano na nas, żebyśmy czekali aż tamci wejdą na rpzełęcz, ponieważ mogliby puścić z pod nóg kamień, który niejednego z idących w dole, bez wielkiej subjekcyi „zniżyłby o głowę“.
W końcu idziemy, stając gęsiego, przewodnicy i podróżni naprzemian, jeden nad drugim, gdyż wąwóz ten nie jest ani tak gładkim, ani tak łagodnie pochyłym, jak się z dołu wydaje. Po większej części idzie się tak, że nogi idącego naprzód są na poziomie twarzy wspinającego się za nim.
Ruchome głazy, rodzaj szabru do naprawy jakiejś szosy, po którejby jeżdżono Mamutami, dźwięczą ostro pod stopą, trą się jedne o drugie, chwiejąc się razem ze stojącą na nich nogą. Więc też idący niżej, przytrzymuje często kamień, na którym się opiera poprzedzający go towarzysz.
Jesteśmy u „płatka“ śniegu. Widziany z bliska jest on gruby na półtora do dwóch chłopów, i trzeba się przedzierać wąską szparą między nim a ścianą skały, często wieszając się na rękach, a u góry wydostawać się tunelem, wytopniałym w nawisłej śniegowej skorupie.
Jeszcze jedno dość „śtyrbne“ miejsce, i nagle... doznaje się wrażenia, że z chłodnej i ciemnej piwnicy coś wyniosło i rzuciło w błękity nieba i blaski słoneczne.
Ciepły, miękki wiatr obwiewa twarze, oczy lecą gdzieś w dal, szukając oparcia; człowiek zdaj się wisieć nad otchłanią, twarzą na dół.