Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 144.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaczyna się ten bezład, to chaotyczne, na pozór, gospodarstwo natury, na razie przykre dla człowieka przyzwyczajonego do symetryi i porządku ulic, i wogóle zżytego z naturą, nad którą już w zupełności panuje, którą porządkuje według swoich gustów i potrzeb, i której stosunki sił normuje według swego widzimisię.
Tu nic z tego! Człowiek przekrada się wśród zastępujących mu drogę głazów, omija zacinające go po twarzy konary kosówki, ślizga się na mokradłach, tłucze się o kamienie i pnie świerkowe... A im głębiej w świat górski, im wyżej, tem większy bezład, tem mniej wspólnego między człowiekiem cywilizowanym a tą naturą nieugiętą, która jednak tu, u siebie i dla siebie jest w zupełnym porządku, w zgodzie z sobą i prowadzi swoje gospodarstwo według wiecznego, niezmiennego płodozmianu wszechświata.
Te głazy, rumowiska świata, odrywały się od swoich skał macierzystych, staczały się w doliny i legły pod wpływem sił działających ze ścisłością matematyczną; dziś leżą w spokoju czekając, aż wspólne działanie słońca, wody i powietrza rozniesie je na atomy, które znów pochłonie tkanka roślin, które może przyjdą znowu tu w mózgu jakiegoś „pana z Warszawy“ wykrzykującego: „Ach! jak tu ładnie!“ albo też zataczającego się w niemem przerażeniu wśród groźnego chaosu pustyni.
Niegdyś, w Meranie, poszedłem do jednego wąwozu górskiego, z którego wypływała czerwona od porfirowego miału woda, — byłem słaby i przedelikacony przez życie napół szpitalne, — uciekłem ztamtąd! Tak okropnym wydał mi się właśnie ten chaos, ten widok rozpadania się, rujnowania świata; to wianie dziwnych wichrów krzyżujące się ciepłemi i zimnemi jak lód oddechami; kotłowanie się i tajemnicze bełkotanie wód podskórnych, ryk potoku; te kłody i pnie obdarte zkądeś przyniesione falami burzy, te głazy wiszące u szczytów, pochylone do lotu, czające się, i białe ślady ich spadków wykrzesane na poczerniałych urwiskach... Człowiek nieobeznany z tą naturą doświadcza wrażenia, że się znajduje na polu walki, której przyczyny i celu nie może pojąć, w której jednak czuje, że może być zgnieconym, jak liszka dostająca się pod stopy walczących słoni.
Lecz nawet bez uświadomiania niebezpieczeństwa, poprostu z powodu rozdźwięku między spokojnym nastrojem człowieka, a tem czemś gwałtownem, poszarpanem, potarganem, tą rozterką, jaka jest w tej naturze —