Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 136.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się i wyszedłby po granicie pokrytym szklącą lodową skorupą, ale w „panu“ takie przygotowania mogą odrazu zabić ducha; więc też wynajduje inne sposoby wydobycia się z matni, i podróżny, dopiero w domu, w Warszawie, nie śpiąc w nocy, gdy mu się przypomni śliski lód, na którym stał, ponad kilku tysiącami stóp głębi, dostaje paniki, chwyta się za materace łóżka, lub przez sen zaczyna wołać ratunku...
To też tylko bardzo „płony“ przewodnik pokazuje z daleka podróżnemu te ciężkie przeprawy, które go czekają.
W wielkiej płóciennej torbie na plecach dźwiga on całe gospodarstwo: kilkudniowy zapas żywności dla siebie i dla pana, pledy, paltoty, koce, potrzebne na noclegach, zapasowe buty, — odbiera od „pana“ wszystko, cokolwiek mu może ciężyć. W ręku niesie kotlik do warzenia „herby,“ herbaty, tak nadzwyczajnie ważnej i potrzebnej na wędrówkach.
Silna ciupaga służy mu do oparcia się, do nacinania stupai w śniegu lub lodzie, do rąbania „sucharzy“ lub kosodrzewiny na watrę.
Trzynastu takich przewodników i dziewięciu „panów“ ruszało właśnie z kuźnic na wycieczkę, której kierunek wiadomy był tylko dowodzącemu. Była to wycieczka, jak ktoś mówił, „w wielkim stylu,“ przypominająca choć trochę, tłumne wyprawy prof. Chałubińskiego, w których uczestniczył cały „naród“ chłopów i turystów.
Byli tam ludzie rozmaitego wieku i powołania. Poeci i przedstawiciele większej posiadłości, śpiewaci i przyrodnicy, malarze i ludzie bez fachu, aż do najnowszego kwiatu cywilizacyi: hypnotyzera; starzy taternicy szli obok nowicyuszów; — podobnież między przewodnikami od starych kłusowników aż do młodej gawiedzi, która poznaje góry tylko, chodząc na wycieczki, wszystko to ruszało bandą z Hamer, przy dźwiękach Orawskiego marsza.
Para skrzypiec, basy i gęśliki Sabały, na tle szumu potoku i ogromu gór, zdawały się tylko brzęczeniem wielkich komarów. Cicha ta, rozwiewna muzyka odpowiada temu nieokreślonemu uczuciu, z jakiem się człowiek puszcza na taką wyprawę, — zwłaszcza jeżeli to pierwsza wielka wycieczka.
Jest w tem coś z rekrutów, idących na niewiadome losy.
Chodzić po górach, jest to z niemi walczyć. Jak wsiadając na dzikiego konia, którego narowów się nie zna, nie można być pewnym, gdzie się człowiek znajdzie — podobnież, jest z górą. Usuwa ona człowiekowi grunt zpod nóg, staje dęba pionową ścianą, lub nagle otwiera pod stopami bezdnie przepaści. Porywa go w dół na śliskich trawach upłazów, lub ocie-