Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 315.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zachrzaknął stary Skwara. Może z dumy,
Może ze wstydu. — «Obcej ich tu mowy
Uczą we szkole — rzekł — Ale rozumy
Tęgie, choć gada to inszemi słowy...
Cóż robić! Trudno inak, moje kumy!»
Ale ja, bacząc trafunek takowy,
Spytam: — «A jak się zowiecie, rabiata?»
Tak wrzasną: «Żuka, Karlo, Anuncjata!»

— «Tfu!» — splunę na to i zatrzęsę głową,
A i do śmiechu mi jest i do płaczu
Nad oną, niby to swojacką mową,
Poprzetykaną, jak bobem w kołaczu,
Jakowąś gwarą odmienną i nową...
A i cóż tobie, ty polski oraczu,
Po całym kramie tym, po całym szumie,
Jak ciebie własne dziecko nie rozumie!

Toć w żadnej inszej mowie, w całym światu
Tej gorącości niemasz, tego ducha...
Czy matce — matko! czyli bracie! — bratu
Po polsku rzeczesz, to aż ogień bucha,
Taka ci słodkość w tem, taka woń kwiatu!
A to i Chrystus Pan najradziej słucha
Polaków. A ten Ojczenasz — sam zmawiał,
Gdy zmarłe wskrzeszał, a chore uzdrawiał.

A przecie były króle, a gadały
Tą polską mową, siedzący na tronie!
Przecie wiem! Przecie był Bolesław Śmiały,
Przecie Łokietek był, był Piast w koronie...
Przecie z Marjackiej wieży te hejnały
Po polsku grają w czterej świata stronie...
A kiedy naród gruchnie: «Święty Boże!»
To co? To to jest nie po polsku może?

Takem se myślał, łowiący pierogi
Po barszczu, które woniały od sadła,