Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 215.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tak targnę wąsa, splunę: — «Tfu! Do grzechu!
Będę turbował się lada stukotem?»
Lecz jak nóż utknął strach we mnie i dechu
Nie puszczał z piersi. A chodził słuch o tem,
Że dzicy... Chryste!... Jakże się w pośpiechu
Nie porwę! Zimnym jak nie spłynę potem!
Chcę biec — i nagle staję skamnieniały:
Świstło! Wyraźniem usłyszał świst strzały!

Wtem, jak piorun, co nim grzmi, wpierw błyska,
Widzę, od bagien leci to nieboże...
Bez tchu, bez głosu doleciał ogniska,
Powietrza chwycił, przemówić nie może...
Ręką u piersi płótniankę zaciska...
Chwycę go. Krzyknął. Krew... Całe krwi morze...
Wyprężył mi się, rękoma uderzył,
Zwisnął, zaszeptał, głową rzucił — nie żył.

Zdarłem płótniankę z piersi. Drobna rana
Czarna, jak gwiazda żywota zgaszona,
A od niej, siedmiu drogami wysłana,
Śmierć jadowita szła, znacząc promiona
Modre, jak węże... Piórkami utkana
Strzała tam tkwiła... Tak z oczu mi słona
Łza spadła na to pacholęce ciało,
Co zaświatowe kolory już brało.

Runęły chłopy w bór. Tak krzyknę: — «Wara!
Kogo tu będziesz szlakował i gonił,
W tej puszczy siedzi noc głucha i stara,
Której sam Pan Bóg te oczy zasłonił,
Ślepe! W co bić chcesz?... Dość jedna ofiara!
Już źle tu z nami, gdy Bóg jej nie bronił...
Już nam się czarna godzina tu mości...» —
Wtem ryknę, srogiej nie mogąc[1] żałości.

  1. Móc — zmóc w sobie, stłumić.