Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 201.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie śmiał wymówić nikt, lecz znaczno było,
Że lud ten gnębi niezbyta tęsknota,
Że tu się serca poznały z tą siłą
Co droższym czyni swój zagon od złota.
A choć się naród nieczułą zdał bryłą,
Baczyłem wicher, co po nim się miota,
I czerwia tego czułem, który głucho
Od wnętrza toczył lud, by wierzbę suchą.

Więc coraz częściej siadała gromada
U kowalskiego mojego ogniska.
Ale nie była to już owa rada
W sto różnych głosów, co huczy i pryska.
Milczą. Kos ledwo półgębkiem zagada,
Roch zgrzyta, szarpie Żurawa wąsiska.
Zwieszają głowy i czoła się chmurzą,
A w piersiach duszno czegoś, jak przed burzą.

Aż raz, gdy siedzim tak, Dudek się schyli,
Obejmie swoją niewiastę za szyję:
— «Maryś! A choćby my do dom wrócili?
Do Wólki?» — Ona tych rzęsów odwije,
Pojrzy, to liczko zbiedzone przymili:
— «A czy Pan Jezus przez cię?... Próg obmyję
Łzami... Kwiatuszków nasadzę... Wybielę
Komin het... Krzyżem co święto w kościele...»

Tu głos serdeczne złamało jej łkanie,
Trzęsą się usta urwanemi słowy.
A po nas poszło, jak wiatru powianie,
I jak za wiatrem schyliły się głowy.
Wstał Dudek: — «Niech ta! Niech się co chce stanie!...» —
I nie przydając nic do onej mowy,
Szeroko ręką machnął przez ćmę czarną.
— Tak nam to pierwsze do serc padło ziarno.