Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 171.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z pola, z warsztatu wyrwany, od pługa
Lud, tu aż onej uchodzim nawały,
Ratując duszy. Więc niech nas urzędy
Nie gwałcą w cerkiew! A iść — pójdziem wszędy.

Przemierzyliśmy orenburskie stepy,
Powygniatali więzienne pościele,
Bosonoż lodu deptali czerepy,
Trupem przybużne zapchalim kołbiele.
Pałki w nas biły i pletnie[1] — jak cepy:
A równo w swoim wytrwalim kościele.
— Więc ziemia, jak tam padnie. Byle święta
Msza ona! Byle one skaramenta!»...

Umilkli. Prószą łzami niby rosą,
Głośniej mówiący tą ciszą, niż słowy.
A tuż się insi za nimi obniosą
W jakiś jęk wielki, tłumiony, cechowy.
Wstrząsłem się w sobie, bom poczuł, że to są
Święci wyznawcy, z światłością u głowy.
Tylko że światłość pod czapą schowana,
Boby się przy niej nie zdała sukmana.
...................

Tymczasem, pory chwytając i chwili,
Póki się w chłopach nie ocknie znów dusza,
W dwie nas gromady pośpiesznie dzielili.
Tak myślę: — «Co ja mam, do paralusza,
Iść w bory?... Kowal! Z rzemiosłem świat — tyli!
Do miasta pójdę! A chamstwo niech rusza,
Gdzie chce! Dosyć się nażyłem mitręgi.
Człek nie jest prostak! Ma w ręku chleb tęgi!»

Lecz chociem sobie to wszystko tak prawił,
Oczy tam moje bezwolnie leciały

  1. Pletnia — kańczug, bicz z kilku rzemieni spleciony, nahajka.