Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 130.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pobladła, siłą mocując się z płaczem...
Tylko tych rzęsów jedwabnych przykłoni,
Ustka drgające ściśnie i trwa. Zaczem
Targnie ów sobą, obróci się do niej,
Uderzy czapą, gdzie iść miał, o drogę,
Rozpostrze ręce i huknie — «Nie mogę!» —

I zaraz przy niej siadł i te kochane
Oczy całował i brwie te sobole,
I główkę na pierś tuląc, one lniane
Włoski jej gładził, by dziecku, po czole.
— «Tak cichoj, cichoj! Już cichoj! Zostanę!»...
Aż ona z nagłym łkaniem: — «Mój sokole!»...
I tu jej jasne łzy polecą gradem.
Po onem liczku struchlałem i bladem.

Tak od Szaławy odstało z połowę
Onego wojska, a plac spuściał szyście.
I tylko luźne parobki się owe
Brały iść, jako więc za wiatrem liście.
Wtedy na zachód obrócił chłop głowę
I twarz czarniawą i szedł sążeniście
W bór ciemny, właśnie jakby na przepadek,
Nie dbając, czyli kto za nim w pośladek[1].
................

Szła północ. Miesiąc na niebie dojrzewał,
I widny czynił świat onego czasu.
Słyszę, od boru coś tętni na przewał...
— «Łoś, nie łoś» — myślę — i milczkiem z szałasu...
A jakom zawsze zwierza się spodziewał,
Więc za krócicę! Czekam, aż z pod lasu
Z wrzaskiem wypadnie kupa. Myślę: «Dzicy!»
Palec na cyngiel, podniosłem krócicy...

  1. T. j. wślad idzie.