Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 122.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więc to tam różne szły szepty a spiski,
I miarkowałem zaraz, że coś będzie.
Płotem[1] szli, kupą siadali do miski,
Gwizdając w zęby, jak w puste żołędzie,
Kiedy porady jakowe szły w kole...
Jak źrebce, tak to wszystko rżało w pole.

Więc u ogniska posiadłszy na ziemi,
Wzdychają chłopy i zwieszą w dół głowy:
— «Toćby już pora za wołmi siwemi,
Za pługiem huknąć na gaje, dąbrowy...
Na kamień nas ta głuchota oniemi...
My tutaj siedzim, jak w dziplu te sowy,
A tam ci ziemia aż pachnie zdaleka,
Aż dusza do niej wylata z człowieka!

— Małośmy czasu zmarnili w baraku?...
A tu znów insze szykują fortele...
Tej komisyi ni widu, ni znaku,
Co miała grunty mierzyć. Jakieś trzmiele
Wodzą lud, miodu puszczając dla smaku...
Przytułki, djabły, gospody, hotele...
A co mnie hotel?... To dobre dla miasta,
Dla panów... Ja chłop, gruntu chcę, i basta!

— Potom tu przyszedł, potom świat zwędrował,
Potom się rzucił, jak ryba we wodę,
Chatęm poprzedał, dobytek zmarnował!
A oni mi tu przytułek! Gospodę!...
Lud w sobie duszę aż do krwi zmordował,
Wiek przejdzie, zanim zażywi tę szkodę...
Z wiosek wypłynął do morza, jak rzeka...
A oni mi tu gospodę!... Niech czeka!» —

  1. Płotem (gw.) — rzędem, razem.