Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 157.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaczął dyszeć szybko, jak zziajany pies, który biegł w słonecznym żarze. W tej chwili ktoś krzyknął za drzwiami: „Taki on chory, jak i każdy z nas“. Belfast położył rękę na klamce.
— Słuchajno! — zawołał Dżems pośpiesznie, głosem tak donośnym i czystym, że Belfasta aż poderwało. Tamten leżał w oślepiająco białem świetle, czarny i podobny do trupa. Odwrócił głowę na poduszce i wpatrywał się w Belfasta błagalnie i z bezczelnością.
— Zesłabłem od tego długiego leżenia — rzekł wyraźnie.
Belfast przytaknął gestem.
— Teraz całkiem mi dobrze — twierdził Wait.
— To prawda. Widziałem, że ci lepiej w tym... ostatnim miesiącu — przyznał Belfast, spuszczając oczy. — Hola! Co to jest? — krzyknął i wybiegł z kajuty.
Zaraz potknął się o dwa jakieś ciała, które przytłoczyły go do ściany kasztelu. Odbywała się widać jakaś ogólna bijatyka.
Uwolniwszy się z tej opresji, zobaczył trzy niewyraźnie zarysowane postacie, stojące pod dolną krawędzią wielkiego żagla, który wzdymał się nad ich głowami, jak brzuchata nadmurówka wysokiego gmachu.
Donkin syczał:
— Hajda na nich... jest ciemno!
Tłum pchnął się całem cielskiem ku przodowi — nagle stanął. Donkin zwinnie wyśliznął się z kupy i, wywijając prawem ramieniem, jakby wiatrakowem skrzydłem, zatrzymał je raptem, wycelowane sztywno w kierunku trzech głów. Dał się słyszeć furkoczący polot jakiegoś ciężkiego przedmiotu; pocisk przeleciał między dwiema głowami ofi-