Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 107.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie potrzeba mi twoich łachów. Ja chcę powietrza — wykrztusił tamten, ciężko dysząc, jak gdyby nagle zasłabł.
Bryzgi sypały się, świszcząc i chlupocząc. Załoga, wytrącona ze spokojnej odrętwiałości przez tę wrzaskliwą sprzeczkę, pojękiwała i mruczała klątwy. Pan Baker popełznął nieco dalej pod wiatr, gdzie rysował się pękaty kształt stągwi, a przy niej majaczyło coś białego.
— Kto to? Czy to Podmore? — spytał pan Baker. Musiał powtórzyć pytanie, zanim się kucharz odwrócił, zlekka pokasłując.
— Tak, to ja, panie. Modliłem się o rychłe wybawienie. Bo gotów jestem, gdy mię Pan zawezwie... Ja...
— Słuchaj no, kucharzu — przerwał pan Baker, — ludzi tam zabija zimno.
— Zimno? — rzekł posępnie kucharz: — będzie im wnet za gorąco.
— Co takiego? — spytał pan Baker, patrząc wzdłuż pokładu na bladawą jasność pieniącej się wody.
— To banda grzeszników — ciągnął kucharz uroczyście, acz głosem cokolwiek niepewnym: — grzeszników, z których składa się bractwo każdego okrętu na tym występnym świecie. Ja sam...
Trząsł się tak, że ledwie mógł mówić na wietrze, w bawełnianej koszuli i w cieniutkich spodniach, skulony z kolanami pod nosem, wystawiony na pociski jadowitych, słonych kropel; mówił wycieńczonym głosem:
— Ja sam — każdej chwili... moja najstarsza latorośl, panie Baker... sprytny chłopak... ostatniej niedzieli na lądzie, właśnie przed tą podróżą, nie chciał, panie, pójść do kościoła. Więc ja powiadam: „Masz się ubrać porządnie i pójdziesz, a jak nie, to muszę wiedzieć dlaczego“. Cóż on