Strona:PL Joseph Conrad-Banita 253.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Myślisz kapitanie, że się poddam wyrokom twoim, że pozostanę tu? — zawołał gwałtownie Willems.
— Tu, czy na rzece, czy w lasach — odparł chłodno Luigard — wyspa szeroka i długa. Możesz pływać piętnaście mil w dół rzeki, czterdzieści w górę, po jednej stronie spotkasz Almayer‘a, ocean po drugiej. Do wyboru.
Roześmiał się wesoło niemal i natychmiast dodał z powagą.
— Jest jeszcze droga...
— Jeśli duszy mej pragniesz, poddając mi myśl samobójstwa — zawołał Willems — to się mylisz. Będę żył! będę pokutował, uda mi się uciec stąd... byleś wziął tę kobietę... pokusę... grzech...
Długa byłaskawica spadła gdzieś pomiędzy najwyższe drzewa, rozkwieciwszy ponury krajobraz. Rozległ się grom bliższy, ucichł, a Luigard mówił:
— Bez tej kobiety życie twe nicby już nie było warte i Abdulla nie bawiłby się dłużej w czcze ceremonie. Zresztą, czyż się ona da oderwać od ciebie? Miałeś czas ją poznać.
Odchodził, nie oglądając się za siebie, kierując się ku furtce w żywopłocie, lecz nie wątpił, że Willems postępuje za nim. Posłyszał też niebawem jego głos poza sobą, głos już spokojny i chłodny.
— Miała rację — mówił Willems — trzeba mi było cię zastrzelić, byłoby to stokroć lepiej.
— Jeszcze czas — odrzekł chłodno Luigard, nie przyśpieszając kroku. — Cóż? Widzisz, że i na to nie masz dość energji.
— Nie doprowadzaj mię do ostateczności, nie wyzywaj, kapitanie! — krzyknął Willems.
Luigard odwrócił się, Willems i Aïsza stali tuż