Strona:PL Joseph Conrad-Banita 247.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chodzenia, dopominając się należnych mu przywilejów, z głową wzniesioną, piersią wydętą, odarty, oszarpany, poraniony, zeszpecony, patetyczny i komiczny zarazem, odpychający i budzący litość, silny jak szaleniec miotający się, a słaby i mały wobec malajskiej przyrody!
Luigard rzucał nań okiem z pod spuszczonych powiek. Aïsza stała z załamanemi dłońmi. W głębi dziedzińca stara niewolnica, podobna do zgrzybiałego cienia, wyprostowała się na chwilę, słysząc głos podniesiony Willems‘a i znów przykucnęła przy węglach. Głos Willems‘a, napełniwszy ciszę opuszczonej osady rozpacznem wołaniem, urwał się jak woda gwałtownie wylana. Echem odpowiedział mu grzmot daleki, pomruk burzy, gdy tymczasem niezliczone olbrzymie drzewa lasu pozostawały ciche, niewzruszone, obojętne na to, co się działo u stóp ich, na ziemi i na to, co ponad ich niebotycznymi wierzchołkami niosły kłębiące się, coraz niżej opadające czarne chmury. Luigard nadstawił ucha. Dolatywał szum rzeki, równy, smętny, zgłuszony, jak słyszane w śnie o przeszłości głosy.
W sercu i w głowie czuł pustkę, mglistość ciemną, osamotnienie jakieś i zarazem niepokój głuchy, co spocząć nie daje, ani się zażegnać, ani oddalić. Słowa, czyny, gniew, zemsta, sprawiedliwość i przebaczenie, wszystko zdawało mu się zarówno czcze, zbyteczne, nie warte wysiłku woli. Zdawało mu się, że mógł tu stać pod tą zbliżającą się burzą bezczynnie, do nieskończoności. Jakgdyby kto nań więzy narzucił, ciężkim go przygniótł kamieniem. Uchylił się nieco od Willems‘a i Aïszy, pozostawiwszy ich jedno obok drugiego i spoglądał na nich obojętnie. Zdawali mu się stać odeń nieskończenie daleko...