Strona:PL Joseph Conrad-Banita 095.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie bez dziedzica sławy mej i miecza — z dziewką, co rodzica opuszcza dla psa niewiernego. Straszyła mię dłoń Najmiłościwszego! Biada mi! biada! hańba!
Kiwał się tam i nazad biadając nad swą dolą, poczem nagle i stosunkowo spokojnie spytał:
— Czy słońce już zaszło?
— Złoci wierzchołki najwyższych drzew, jakie dostrzedz mogę, — odrzekł Babalatchi.
— Godzina modlitwy, — rzekł starzec — powstając z miejsca i prostując się.
Babalatchi podparł go ramieniem i obaj odeszli ku namiotowi, z którego Babalatchi wyniósł dywan z wzorami z Koranu i rozciągnął w stronę miasta świętego, Mekki. Polał lustralną wodą, wyciągnięte przed się, drżące ręce starca, pomógł mu uklęknąć na cennym kobiercu, a gdy starzec wymawiał pierwsze zwrotki modlitwy wieczornej, zwracając oczodoły i wyciągnięte, drżące ręce ku idealnemu punktowi ziemskiego globu, gdzie wznosi się Mekka z proroka grobowcem, cofnął się ku Aïszy, stojącej jak wryta opodal.
Gdy się zmierzyli wzrokiem, nie dziewczyna a żołnierz na polu bitwy i w podstępach nieustraszony, opuścił jedyną swą powiekę. Aïsza szybkim i cichszym od wieczornego powiewu ruchem, położyła dłoń na jego ramieniu, drugą wskazując na tańczące pod gałęziami drzewa, skośne promienie zachodzącego słońca.
— Trzeci raz zachodzi, — mówiła ledwie dosłyszalnym szeptem, — i niema go? Oszukałeś mię nędzniku!
— Dotrzymałem słowa, — odrzekł równie cicho, skłaniając się przed nią z największem uszanowaniem