Strona:PL Joseph Conrad-Banita 033.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Willems cofnął się:
— Słowo honoru! nie wiedziałem... potem dopiero domyśliłem się...
— W takim razie żal mi ciebie — zamruczał, fajkę z ust wyjmując kapitan. — Hm! hm! — pochrząkiwał. — Byłaż dobrą przynajmniej żoną?
— Doskonałą! — odrzekł Willems, patrząc w dal morską, a mroki skradły wzgardliwy i gorżki uśmiech, z jakim wykrztusił ironiczne słowo.
— O! — zdziwił się i jak gdyby uradował się Luigard — ho! to niema jeszcze nic straconego! Ale powiedz mi, czyś doprawdy był dość naiwny, by sądzić, że stary lis, Hudig swata ci kobietę i podarowuje dom piękny, dla twoich pięknych oczu?
— Służyłem mu przecie z pożytkiem dla niego, przez lata, jak to sam wiesz najlepiej kapitanie — odrzekł Willems, a w sercu wzbierała mu coraz większa gorycz. O zasługach swych, pożyteczności, niezbędności był tak głęboko przeświadczony, a tu nawet to powodzenie, w które tak wierzył, którem tak się szczycił, zawdzięczał nie własnym zasługom a pobocznym jakimś, upakarzającym względom. Tak! niedola, w którą popadł, ściągała osłony z pięciu ostatnich lat jego życia.
Po raz pierwszy spotkał Johannę w jeden z tych wiosennych poranków, gdzie kwiat każdy i każda młoda kobieta tchną i nęcą świeżością. Sąsiadką jego była, zamieszkiwała z matką i bratem w schludnym domku. Odwiedzał ich tylko od czasu do czasu ksiądz, pochodzenia jak się zdawało portugalskiego. Z Leonardem Willems spotkał się w mieście; pochlebiała mu usłużność młodzieńca, uwielbienie, jakiem go otoczył. Leonard opowiadał