Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 265.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   257   —

— Teraz iść z tobą nie mogę — odparł Jacek jakby z wahaniem. — Muszę być tu, na miejscu.
— Po co?
— Bądź co bądź to mój obowiązek. Z tego powodu nawet odwlekam, wyprawę, choć tam może przyjaciel mój mnie potrzebuje.
Dalszej rozmowy nie mógł Roda dosłyszeć. Oddalono się snadź od jego kryjówki i mówiono szeptem, jak robią częstokroć ludzie, którzy zbyt ważne rzeczy mają sobie do powiedzenia, aby głos podnosić nawet wtedy, gdy są przekonani, że ich nikt nie podsłuchuje.
Roda chwytał tu i owdzie zaledwie jakiś wyraz oderwany, który przypadkiem głośniejszem echem zabrzmiał w ustach mówiącego. Było to najczęściej powtarzane imię Grabca — dwa czy trzy razy obiło mu się o uszy nazwisko Azy i Marka... Potem zdawało mu się jeszcze, że jest mowa o Księżycu, o nim i o Matarecie.
— Będziesz ty miał księżyc! — wyszeptał w duszy i mimo wewnętrzną trwogę uśmiechnął się złośliwie.
Stuk odsuwanego krzesła dał mu zać, że Jacek znów powstał.
— Czy nie najlepiej byłoby — mówił teraz głośno do Nyanatiloki — skończyć z tem wszystkiem odrazu i radykalnie.
Zaśmiał się zcicha jakimś śmiechem okropnym, który ściął krew w żyłach Rody.
— Wszak wiesz, — ciągnął, nie mogąc snadź dłużej tłumić głosu — że dość mi przejść tam, po za te drzwi żelazne i dwie maleńkie wskazówki połączyć ze sobą...
— Tak. I co?
— Ha, ha! Najzabawniejsza rzecz, jaką sobie można wyobrazić! Nie napróżno raczył mi Rząd powierzyć stanowisko dyrektora telegrafów całej Europy. Kazałem przewody powszechnej sieci drutów sprowadzić do mojej pracowni... Niby dla doświadczeń. Ha, ha, pyszne doświadczenie! Stwarzać jeszcze nie