Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 189.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   181   —

dające ją zewsząd, z powietrza i z ziemi, chmary niby ptactwa, niby płazów skrzydlatych...
Potwory czterookie na szeroko rozpiętych błonach unosiły się całem stadem, rażąc z góry pociskami odstrzeliwających się ludzi...
Zdało się naraz Jackowi, że głos znajomy posłyszał. Nagłym wysiłkiem woli rzucił świadomość swoją w tamtą stronę.
— Marek!
Tak, zobaczył go całkiem dokładnie, jak biegł na czele szeregów — dziwnie olbrzymi przed skarlałymi towarzyszami. Jakąś broń o kształcie jatagana długiego miał w ręku i wskazywał nią na mury miasta, czerwone od ostatnich słonecznych promieni...
Chciał krzyknąć, chciał nań zawołać.
Szum, zamęt, łoskot jak gdyby walącego się świata, — błyskawica czarna, wszystko na jeden moment pochłaniająca.
Otworzył oczy. Przed nim, po drugiej stronie biurka w jego gabinecie siedział Nyanatiloka z brodą na dłoniach opartą i wpatrywał się weń uporczywie.
— Spałem?
— Tak, bracie. Zasnąłeś na chwilę. Cóż widziałeś?
Jacek naraz zrozumiał.
— Byłem na Księżycu?!
— Chciałem, abyś był. Nie wiem, czy mi się udało. Nie jesteś martwym przedmiotem, lecz świadomym duchem jako i ja. Duch duchowi nigdy bezwzględnie nie podlega, lecz walkę z nim toczy...
— Tak jest. Byłem na Księżycu. Widziałem Marka. Miasto tam jakieś na dziwnych potworach zdobywa. Jest może królem istotnie. Ale mało wiem, mało! Zbyt rychło się obudziłem. Czy nie mogłeś mnie dłużej w tym stanie utrzymać?
— Nie zdołałem. Zwłaszcza że musiałem baczyć, byś nie zaprzestał myśleć po swojemu, swojemi patrzeć oczyma, a nie przez moje.